Jest typowym artystą czasów, w których wolno mieszać konwencje i gatunki, obalać autorytety, walczyć z tradycją. A prowokacja stała się ważniejsza od własnej kreacji.
Marcin Masecki, modny pianista o świetnym warsztacie i wrażliwości, swobodnie porusza się między muzyką klasyczną, jazzową i eksperymentującą, częściej pozostając w kręgu dwóch ostatnich. Na zgłębianie „Sztuki fugi" Bacha poświęcił pięć lat, czyli jedną szóstą swego życia.
Czy warto było? Obawiam się, że przeciętny słuchacz da odpowiedź negatywną. Dostrzeże tylko, że Masecki odcina się od poszukiwań setek innych muzyków, którzy nagrywając ostatnie dzieło Bacha, szukali przede wszystkim idealnego dźwięku. Od czasów legendarnego Glenna Goulda nie wypada postępować inaczej. Należy miesiącami dobierać fortepian o najdoskonalszym dla Bacha brzmieniu. Masecki też długo poszukiwał, ale po to, by osiągnąć efekt odwrotny. Przesłuchawszy dziesiątki instrumentów – od fisharmonii po elektryczne pianino – pozostał przy domowym Steinwayu, a fugi nagrał na starym dyktafonie kasetowym.
Co uzyskał? Polifonię Bacha zakłócaną szumami niedoskonałego sprzętu. Twierdzi, że zaginęła w ten sposób koncertowo-salonowa konwencja, muzyka stała się bliższa słuchaczowi. Tak brzmiący Bach dla większości odbiorców może być jednak monotonny, zwłaszcza że Marcin Masecki bawi się też konwencją domowego grania pozbawionego wirtuozerii. Można wręcz odnieść wrażenie, że to sąsiad zza ściany zmaga się z Bachem, ale to oczywiście zamierzona prowokacja.