Villas było przesadnie za dużo i to podwójnie – przez kobiecość i przez styl. Przytłaczały jej sceniczny image, emocje w piosenkach, a nieprawdopodobne historie w wywiadach wytrącały z równowagi. Ten akcent, miękki, pieszczotliwy, przez który każde zdanie brzmi tak okrąglutko, słodko i niepoważnie. I jeszcze włosy, rzęsy, biust i talia. Totalna cielesność, przez którą trudno było traktować ją jak prawdziwą poważną artystkę. Ach, ten cały czas obowiązujący, XIX-wieczny podział na świętą i dziwkę. Cielesność jest wulgarna, cielesność to grzech.
A skoro o grzechu. W latach 90. Villas całowała nas wszystkich „prosto w samo serce” i śpiewała z wielkim krzyżem spoczywającym na obłędnym dekolcie. Zaglądam na internetowy blog o Violetcie i wychodzi na to, że w tym też przesadzała. Bo jak tak można – i dekolt, i krzyż? Pewnie o wierze trzeba mówić skromnie, głosem ściszonym, w spódnicy długiej i bluzce w kolorach ziemi. Nie można tak ostentacyjnie wielbić Jezusa, bo to już fanatyzm. Ale jak inaczej wyobrazić sobie wiarę Violetty? Czemu wymagać, by akurat w tej sferze spuściła z tonu, była pokorna i cicha? Katolicyzm to przecież także kontrreformacyjny rozmach, ostentacyjny rytuał, silne emocje – w tym także „pocałunki w samo serce”.
We wspomnieniach Mariusza Szczygła pojawia się historia zaprzepaszczonej szansy na album Villas z Grzegorzem Ciechowskim. Nie nagrała go, bo poczuła w domu Ciechowskiego i Potockiej grzech. Naiwna, grzech poczuła, a przecież płyta mogła być świetna. Może i płyta byłaby dobra, ale zdziwienie tą sytuacją to chyba brak próby zrozumienia Villas. Wygląda na to, że dla niej sztuka i życie, śpiewanie i bycie z innymi ludźmi splatało się w jedno.
Bycie artystą to bycie szczerym ze sobą i ze sztuką, którą się uprawia. W badaniach nad aktorami na warszawskim rynku pracy opisanych w książce „POLAKTOR” autorstwa Wiesławy Kozek i niżej podpisanej aktorzy jasno określają, czym jest dla nich chałtura. Wbrew pozorom to nie przedstawienie w pcimskim domu kultury, ale każdy występ, w który nie wkłada się serca, który wykonuje się bez zaangażowania i traktuje czysto instrumentalnie. „Chałtura to (..) praca w towarzystwie, w którym nie chciałoby się w życiu pracować, a robi się to tylko dla pieniędzy”. Być może wspólna płyta Ciechowskiego i Villas byłaby wydarzeniem. Ale czy na pewno byłaby artystycznym osiągnięciem? Czy Violetta rozwinęłaby pełną skalę swojego głosu w tak niekomfortowej atmosferze? Biorąc pod uwagę, że niewiele później Ciechowski porzucił Potocką dla niani, być może Villas pierwsza poczuła, że nie chce pakować się we współpracę z ludźmi, których wzajemne relacje są nie do końca szczere. Swoją drogą, Violetta Villas nie była chyba aż tak wielką dewotką, skoro zaśpiewała „Kochaj mnie, a będę twoją”, wcielając się w portową dziwkę. Dzięki temu, że to właśnie ją Kazik Staszewski zaprosił do współpracy, piosenka nabrała dramatycznego, przejmującego wyrazu – nie ocierając się o wulgarność.
Wulgarności i kiczu jest teraz w polskim show-biznesie sporo. Natomiast nie ma w Polsce żadnej diwy tej miary. Pretenduje Edyta Górniak, ale powiedzmy szczerze, czy ktoś jest w stanie wymienić jakąkolwiek inną piosenkę poza „Jestem kobietą”? Diwa ma nie tylko głos – takich nie brakuje. Musi mieć w sobie szaleństwo, wielkość, rozmach, ostentacyjną przesadę, musi wzbudzać emocje. Diwa znaczy boska. Diwy się nie lubi – ją się wielbi. Villas nie miała takiego statusu w Polsce. Była w pół drogi między diwą a dziwadłem, w dodatku bardzo przegranym po transformacji gospodarczej. Piosenki V.V. nie pasowały do prywatnych stacji radiowych opartych na jednym popowym formacie. Znowu nieprzystawalność, tym razem komercyjna. W PRL była zbyt ostentacyjnie kolorowa i błyszcząca, a w III RP zbyt PRL-owsko przaśna. Pamięć o Villas wśród młodych roczników pielęgnował chyba tylko portal Pudelek.pl.
We wspomnieniach o niej szczególną uwagę zwracają kompleksy – kompleks Lewina Kłodzkiego w Warszawie, kompleks Polski w USA. Kompleks wynikający z poczucia nieprzystawalności do wizji artystki, do wizji kobiety, do wizji dobrego smaku. Wieczny polski kompleks niedoskonałości zderzający się z odwiecznym polskim resentymentem wobec tych, którzy mają talent. Nasza kultura nie jest kulturą sukcesu. Nie cenimy ani ciężkiej pracy, ani kolorowych ptaków. Polska kultura oparta jest na fascynacji „piękną katastrofą”. W pewnym sensie Villas się w ten wzorzec wpasowała. Miała być kariera w Paryżu i Las Vegas, było stopniowe dziwaczenie, sfora psów, ubóstwo i śmierć w okolicznościach, które bada prokuratura. Wspomnienia z Las Vegas są poruszające – być może gdyby została tam dłużej, gdyby mogła współpracować z menedżerami, którzy rozumieli fenomen diwy, może udałoby się jej okiełznać talent, nie czuć się nieprzystającą do reszty świata z powodu bujnej figury i osobowości. Ale czy rzeczywiście udałoby się, gdyby Violetta nie musiała wracać do chorej mamy? Przykład wielkich i tragicznych postaci show-biznesu, od Elli Fitzgerald do Amy Winehouse, pokazuje, że niekoniecznie. Artyści i artystki często stają wobec sprzecznych społecznych wymagań – widzowie chcą jednocześnie szaleństwa i profesjonalizmu. A wokół ludzi utalentowanych rzadko znajdują się szczerzy i cierpliwi przyjaciele.