Violetta Villas, zdeptany kwiatuszek

Nie miała statusu gwiazdy w Polsce. Była w pół drogi między diwą a dziwadłem. Violetta Villas zmarła 5 grudnia 2011 roku

Publikacja: 27.10.2012 01:01

Violetta Villas w 2001 roku

Violetta Villas w 2001 roku

Foto: Fotorzepa, Jak Jakub Ostałowski

Red

Tekst z archiwum tygodnika "Przekrój"

Włosy sztuczne czy prawdziwe – o, to znam z dzieciństwa. Ach te programy z lat 80., w których Violetta opowiada, że wszystko to dzięki odżywce z żółtka. Wiadomo, żółtko zmieszane z olejkiem rycynowym świetnie działa na włosy, więc jak tu nie uwierzyć. Tygrysica z Magdalenki, kiczowaty styl, wybujała seksualność – to też. To jedna z moich pierwszych, wczesnodziewczęcych fascynacji kolorowym ptakiem, kobietą ostentacyjnie różną od innych. Z filmu „Dzięcioł” pamiętam tylko ją i nic innego.

W książce o Villas czytam wspomnienia Jerzego Gruzy – że gdy zaczęła karierę, była za gruba, że nigdy nie dawała się inaczej ubrać i uczesać. Tylko te ogromne suknie, niemalże dragqueenowy makijaż, mnóstwo biżuterii. W ogóle wszystkiego strasznie dużo i wszystko naraz, co przecież jest w złym stylu. Ciekawe, czy Elvisa Presleya też tak wspominają? Czy ktoś namawiał Michaela Jacksona, żeby zrezygnował z białych skarpetek, bo przestały już pasować do czarnych mokasynów?

Villas nie pasowała do żadnego schematu, była po prostu Villas. Teraz pewnie byśmy powiedzieli, że była marką. Co nie znaczy, że schemat jej nie przytłaczał.

Myślę o tej jej domniemanej grubości, o tej kaskadzie złotych loków i myślę o formatowaniu kobiet. O przymuszaniu ich do pogoni za nieosiągalnym, bo wewnętrznie sprzecznym wzorcem. Bądź szczupła, ale kusząco zaokrąglona. Masz mieć biust, bo to seksowne, ale jednocześnie go nie mieć, by zbytnio nie kusić. Masz być „kobieca” – co to znaczy? Czy z racji bycia kobietą nie jestem kobieca? Kto definiuje ten wzorzec? I dlaczego kobietom, które są „kobiece”, wmawia się nieodpowiedniość?

Villas było przesadnie za dużo i to podwójnie – przez kobiecość i przez styl. Przytłaczały jej sceniczny image, emocje w piosenkach, a nieprawdopodobne historie w wywiadach wytrącały z równowagi. Ten akcent, miękki, pieszczotliwy, przez który każde zdanie brzmi tak okrąglutko, słodko i niepoważnie. I jeszcze włosy, rzęsy, biust i talia. Totalna cielesność, przez którą trudno było traktować ją jak prawdziwą poważną artystkę. Ach, ten cały czas obowiązujący, XIX-wieczny podział na świętą i dziwkę. Cielesność jest wulgarna, cielesność to grzech.

A skoro o grzechu. W latach 90. Villas całowała nas wszystkich „prosto w samo serce” i śpiewała z wielkim krzyżem spoczywającym na obłędnym dekolcie. Zaglądam na internetowy blog o Violetcie i wychodzi na to, że w tym też przesadzała. Bo jak tak można – i dekolt, i krzyż? Pewnie o wierze trzeba mówić skromnie, głosem ściszonym, w spódnicy długiej i bluzce w kolorach ziemi. Nie można tak ostentacyjnie wielbić Jezusa, bo to już fanatyzm. Ale jak inaczej wyobrazić sobie wiarę Violetty? Czemu wymagać, by akurat w tej sferze spuściła z tonu, była pokorna i cicha? Katolicyzm to przecież także kontrreformacyjny rozmach, ostentacyjny rytuał, silne emocje – w tym także „pocałunki w samo serce”.

We wspomnieniach Mariusza Szczygła pojawia się historia zaprzepaszczonej szansy na album Villas z Grzegorzem Ciechowskim. Nie nagrała go, bo poczuła w domu Ciechowskiego i Potockiej grzech. Naiwna, grzech poczuła, a przecież płyta mogła być świetna. Może i płyta byłaby dobra, ale zdziwienie tą sytuacją to chyba brak próby zrozumienia Villas. Wygląda na to, że dla niej sztuka i życie, śpiewanie i bycie z innymi ludźmi splatało się w jedno.

Bycie artystą to bycie szczerym ze sobą i ze sztuką, którą się uprawia. W badaniach nad aktorami na warszawskim rynku pracy opisanych w książce „POLAKTOR” autorstwa Wiesławy Kozek i niżej podpisanej aktorzy jasno określają, czym jest dla nich chałtura. Wbrew pozorom to nie przedstawienie w pcimskim domu kultury, ale każdy występ, w który nie wkłada się serca, który wykonuje się bez zaangażowania i traktuje czysto instrumentalnie. „Chałtura to (..) praca w towarzystwie, w którym nie chciałoby się w życiu pracować, a robi się to tylko dla pieniędzy”. Być może wspólna płyta Ciechowskiego i Villas byłaby wydarzeniem. Ale czy na pewno byłaby artystycznym osiągnięciem? Czy Violetta rozwinęłaby pełną skalę swojego głosu w tak niekomfortowej atmosferze? Biorąc pod uwagę, że niewiele później Ciechowski porzucił Potocką dla niani, być może Villas pierwsza poczuła, że nie chce pakować się we współpracę z ludźmi, których wzajemne relacje są nie do końca szczere. Swoją drogą, Violetta Villas nie była chyba aż tak wielką dewotką, skoro zaśpiewała „Kochaj mnie, a będę twoją”, wcielając się w portową dziwkę. Dzięki temu, że to właśnie ją Kazik Staszewski zaprosił do współpracy, piosenka nabrała dramatycznego, przejmującego wyrazu – nie ocierając się o wulgarność.

Wulgarności i kiczu jest teraz w polskim show-biznesie sporo. Natomiast nie ma w Polsce żadnej diwy tej miary. Pretenduje Edyta Górniak, ale powiedzmy szczerze, czy ktoś jest w stanie wymienić jakąkolwiek inną piosenkę poza „Jestem kobietą”? Diwa ma nie tylko głos – takich nie brakuje. Musi mieć w sobie szaleństwo, wielkość, rozmach, ostentacyjną przesadę, musi wzbudzać emocje. Diwa znaczy boska. Diwy się nie lubi – ją się wielbi. Villas nie miała takiego statusu w Polsce. Była w pół drogi między diwą a dziwadłem, w dodatku bardzo przegranym po transformacji gospodarczej. Piosenki V.V. nie pasowały do prywatnych stacji radiowych opartych na jednym popowym formacie. Znowu nieprzystawalność, tym razem komercyjna. W PRL była zbyt ostentacyjnie kolorowa i błyszcząca, a w III RP zbyt PRL-owsko przaśna. Pamięć o Villas wśród młodych roczników pielęgnował chyba tylko portal Pudelek.pl.

We wspomnieniach o niej szczególną uwagę zwracają kompleksy – kompleks Lewina Kłodzkiego w Warszawie, kompleks Polski w USA. Kompleks wynikający z poczucia nieprzystawalności do wizji artystki, do wizji kobiety, do wizji dobrego smaku. Wieczny polski kompleks niedoskonałości zderzający się z odwiecznym polskim resentymentem wobec tych, którzy mają talent. Nasza kultura nie jest kulturą sukcesu. Nie cenimy ani ciężkiej pracy, ani kolorowych ptaków. Polska kultura oparta jest na fascynacji „piękną katastrofą”. W pewnym sensie Villas się w ten wzorzec wpasowała. Miała być kariera w Paryżu i Las Vegas, było stopniowe dziwaczenie, sfora psów, ubóstwo i śmierć w okolicznościach, które bada prokuratura. Wspomnienia z Las Vegas są poruszające – być może gdyby została tam dłużej, gdyby mogła współpracować z menedżerami, którzy rozumieli fenomen diwy, może udałoby się jej okiełznać talent, nie czuć się nieprzystającą do reszty świata z powodu bujnej figury i osobowości. Ale czy rzeczywiście udałoby się, gdyby Violetta nie musiała wracać do chorej mamy? Przykład wielkich i tragicznych postaci show-biznesu, od Elli Fitzgerald do Amy Winehouse, pokazuje, że niekoniecznie. Artyści i artystki często stają wobec sprzecznych społecznych wymagań – widzowie chcą jednocześnie szaleństwa i profesjonalizmu. A wokół ludzi utalentowanych rzadko znajdują się szczerzy i cierpliwi przyjaciele.

Fascynacja Violettą to zerwanie pępowiny łączącej nasz pokoleniowy gust z upodobaniami estetycznymi naszych rodziców. Dla nich kicz, dla nas camp. Villas to „Zdeptany kwiatuszek” Ronalda Firbanka, tak straszliwie przesłodzony, przewrażliwiony, hiperemocjonalny, że aż nieskończenie piękny. Katolicka, prowincjonalna niewinność skonfrontowana z bujną figurą i wielkim, porywającym głosem.

Ale również camp polityczny – wywracający rzeczywistość na opak, podważający obowiązujące estetyczne kanony. Celebrujący afektację. Wyśmiewający mit racjonalności, homo economicus, do którego dążą współczesne społeczeństwa – bo racjonalność opiera się na represji emocji i dopasowaniu do jednej słusznej formy.

Sekundy po tym, jak w Internecie pojawiła się informacja o śmierci Violetty Villas, zmienił się Facebook – kolejni znajomi zamieszczali piosenki, cytowali, wyrażali smutek i żal. Dziewczyny i chłopaki z mojego pokolenia, geje, lesbijki i hetero, wszyscy składali hołd wielkiej diwie polskiej estrady. Dla nas „Do ciebie, mamo” to klasyk wszech czasów.

Styczeń 2012

Tekst z archiwum tygodnika "Przekrój"

Włosy sztuczne czy prawdziwe – o, to znam z dzieciństwa. Ach te programy z lat 80., w których Violetta opowiada, że wszystko to dzięki odżywce z żółtka. Wiadomo, żółtko zmieszane z olejkiem rycynowym świetnie działa na włosy, więc jak tu nie uwierzyć. Tygrysica z Magdalenki, kiczowaty styl, wybujała seksualność – to też. To jedna z moich pierwszych, wczesnodziewczęcych fascynacji kolorowym ptakiem, kobietą ostentacyjnie różną od innych. Z filmu „Dzięcioł” pamiętam tylko ją i nic innego.

Pozostało 93% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"