Na eksperymenty już nie ma czasu

Jeden z nestorów polskiego jazzu pamięta jego początki, gdy kiełkował w latach 50. – bo właśnie wtedy rozpoczynała się jego kariera. Grywał z najlepszymi: Komedą, Trzaskowskim, Kurylewiczem, a jego charakterystyczny głos i poczucie humoru to znaki rozpoznawcze „Trzech kwadransów jazzu" – kultowego programu radiowej Trójki.

Publikacja: 18.11.2012 18:00

„Trzy kwadranse jazzu" są emitowane w każdy poniedziałek o godz. 23 w Programie III Polskiego Radia.

„Trzy kwadranse jazzu" są emitowane w każdy poniedziałek o godz. 23 w Programie III Polskiego Radia.

Foto: Forum, Filip Błażejowski FB Filip Błażejowski

Kiedy po raz pierwszy usłyszał pan jazz? Zdaje się, że było to jeszcze w domu rodzinnym w Kaliszu.

Tak, oczywiście! To była muzyka z radia. Miałem wówczas kilkanaście lat. Radioodbiornik stał w środkowym pokoju. Po jednej stronie była sypialnia rodziców, po drugiej moja, którą dzieliłem z bratem. Koło jedenastej, dwunastej w nocy Jędrek wykradał cichcem ten odbiornik do nas do pokoju i słuchaliśmy.... Błądziliśmy po falach, słuchaliśmy tego, co się dało wyłapać. Radio Luksemburg, Monte Carlo i sporo innych fal, gdzie w szumach i trzaskach można coś było z trudem wyłowić. Nie było wyboru, bo to, co nam polskie radio wtedy serwowało, było tak jednostajne i nudne, że siłą rzeczy człowiek szukał innych ewentualności.

Czego pan słuchał? W biograficznej książce pana syn opisuje, że zafascynował pana Parker...

Oj, to chyba trochę później. W radiu dużo różnych rzeczy hasało, zapowiedzi czasem trudno było wysłyszeć albo wręcz ich nie było...

No i zrozumieć chyba było trudno, bo to przecież po angielsku...

A z tym, o dziwo, problemów nie miałem, bo przez całą szkołę, aż do matury, uczyłem się angielskiego. Sam nie potrafię sobie wyobrazić, jakim cudem, bo okres był już mocno stalinowski.

A z Parkerem zetknąłem się bodajże na wystawie „Oto Ameryka", która w latach 50. krążyła po Polsce i była paszkwilem na cały imperializm. Wskazywano tam różne przykłady wypaczeń, m.in. właśnie muzykę Parkera. „Teraz puścimy wam taki szlagier, to jest złe" i ludzie walili drzwiami i oknami, żeby tylko to usłyszeć. Potem zresztą na jednych z pierwszych Targów Poznańskich sensacją było pojawienie się Pawilonu Amerykańskiego. Był to projekt czysto propagandowy, nie było tam nic do handlowania, był pokazany po prostu amerykański dom mieszkalny, a w nim m.in. półka z książkami, na której stały prace o jazzie. I proszę wyobrazić sobie, one były regularnie, codziennie kradzione! A Amerykanie o tym wiedzieli, byli na to przygotowani i sukcesywnie dokładali kolejne pozycje!

Zaczął pan słuchać bardzo wcześnie. A co sprawiło, że zaczął pan grać?

Do szkoły muzycznej zapisałem się dopiero po maturze i nigdy jej nie skończyłem. Byłem praktycznie samoukiem. W domu zawsze był fortepian, mama grywała czasami przedwojenne szlagiery. Ale żadnych wskazówek nie miałem, wszystko musiałem sobie sam wydłubać, łącznie z nutami.

A to ta słynna historia z babcią Józią, najbardziej operatywną osobą w pana rodzinie, która i tu znalazła rozwiązanie. Napisała do siostry do Ameryki, nuty załatwiła...

W Polsce za żadne skarby nie można ich było dostać. Nie było nic, poza może kilkoma płytami z imitacją jazzu, które dosyć szybko znikały, a potem w ogóle przestały się ukazywać. Ale nawet te nuty niewiele mi dały. Dopiero gdy w 1954 r. znalazłem się na studiach w Poznaniu, zaczęło się poważniejsze granie.

Wylądował pan na Wydziale Mechanizacji

Rolnictwa na Politechnice Poznańskiej.

Czym chciał się pan zająć po studiach?

Pochodziłem z takiej rodziny (inteligenckiej, ojciec „Ptaszyna" był prawnikiem – przyp. red.), że właściwie nie miałem szans dostać się na studia. Nie miałem punktów preferencyjnych za pochodzenie społeczne. W klasie jako jedyny nie należałem do ZMP, więc szanse były tak nikłe, że nawet nie podchodziłem do egzaminów. Ale Janek Zylber, kolega z Kalisza, mnie ściągnął. Był wyżej, miał już znajomości. A w tamtych czasach każda uczelnia chciała mieć własny teatr, kabaret i orkiestrę. No i Zylber przekonał władze wydziału, że jeśli mnie przyjmą, to ja tę orkiestrę stworzę. A jeszcze wcześniej Janek zaprosił mnie do Poznania na rekonesans. I wtedy do jakiejś kawiarni, w której spotykali się muzycy, wdefilował Krzysio Komeda. Przysiadł się i tak się poznaliśmy. Zamieniliśmy kilka słów. Następne spotkanie było kilka miesięcy później, już w Warszawie, podczas koncertu Melomanów.

Ale to nie była pana pierwsza wizyta w stolicy, bo już wspomniana babcia Józia wyprowadziła całą rodzinę na czas okupacji do Warszawy. Pan miał wtedy zaledwie pięć lat.

Tak, babcia miała sklep, a w nim rarytasy często pochodzące z przemytu. Na tym się dorobiła. Miała taki sposób na przetrwanie, że częstowała patrolujących Niemców kanapkami z szynką, które były wtedy totalnym delikatesem. I dzięki temu dawali jej spokój. Mężczyzn w domu nie było, bo ojciec był internowany na Węgrzech. Jeden wuj, zawodowy oficer, trafił do stalagu, drugi, niewiele od nas starszy, zginął w powstaniu. W domu więc były praktycznie same kobiety i babcia Józia rządziła dosyć mocną ręką.

Po wojnie wróciliście jednak do Kalisza.

Wyprowadzono nas z Warszawy w czasie powstania. A Kalisz to była deskami zabita prowincja, jak wiele innych miast w Polsce. Nie działo się tam zupełnie nic. Jedyna rozrywka to była kapela, która przygrywała wieczorami do tańca. Łaziłem do nich, podpatrywałem, podsłuchiwałem i od czasu do czasu dawali mi nawet ze sobą zagrać. Aż pewnego dnia otworzyło się nowe miejsce – Pięterko, w którym zaproponowano mi granie. Byłem wtedy w klasie maturalnej. Dyrektor mojej szkoły szybko się o tym dowiedział, a gdy się dowiedział, to zakazał. Ale w końcu stwierdził, że możemy organizować zabawy w szkole. No więc grywaliśmy do tańca takie boogie-woogie.

Wróćmy do spotkania z Komedą, które – jak wiemy – zaowocowało pierwszym poważnym angażem.

Wracaliśmy z tej Warszawy razem. Po drodze Krzysztof mi zdradził, że chce założyć zespół, bo czuć było już pierwsze ślady odwilży. Powiedział, żebym się nie zdziwił, jeśli pewnego dnia się zgłosi. I faktycznie, w 1955 r. Komeda skrzyknął zespół. Uczył nas praktycznie od zera. Zwłaszcza improwizacji. Wspólnie słuchaliśmy muzyki, zastanawialiśmy się, dyskutowaliśmy. Ja grałem już wtedy na klarnecie. A potem dosyć szybko doszło do naszego pierwszego oficjalnego występu na Pierwszym Festiwalu Jazzowym.

1956 r. Do Sopotu zjechały tłumy, wszyscy chcieli tam być. Goście z zagranicy, dwie sceny. To musiały być niesamowite emocje.

Trudno to sobie dziś wyobrazić. Do Sopotu przyjechało 50 tys. ludzi, którzy nie mieli gdzie mieszkać, koczowali po plażach, po parkach. Bilety na koncerty się skończyły, ale dla wielu było ważne, że w ogóle w tym Sopocie wówczas byli. To była manifestacja wolności. Ludzie chcieli udowodnić, że można robić coś, co do tej pory było kompletnie zakazane. Przecież o jazzmanach mówiło się za Stalina jak o AK-owcach. Pierwsze małe imprezy jazzowe odbywały się już w 1954 r., ale dopiero festiwal sopocki otworzył drzwi tak szeroko, że się już tego odwrócić nie dało.

No a zobaczyć na żywo tych muzyków, o których tylko legendy krążyły, to było drugie wielkie przeżycie.

Kto zorganizował festiwal sopocki?

Zdaje się, że pan Franciszek Walicki, który potem bardziej złączył się ze środowiskiem rockowym. Wcale nie Tyrmand, który tam jedynie konferansjerkę prowadził. Ale już podczas drugiej edycji propaganda komunistyczna zadziałała mocno. Pojawiły się paszkwile w prasie, że widzowie zdemolowali kolejkę trójmiejską i że jakieś inne burdy urządzili. To sprawiło, że trzeci festiwal w Sopocie już się nie odbył. Ale za to w stolicy powstało Jazz Jamboree, festiwal zorganizowany przez radę studentów. Był jednak zakaz używania hasła „festiwal" i bodajże Tyrmad wymyślił wówczas nazwę Jazz Jamboree.

Jak wyglądał wasz sopocki występ?

Koncerty jednej formacji trwały aż dwie godziny! Polskie Nagrania je zarejestrowały i następnie wydały płytę, a Andrzej Munk nakręcił materiały dla Kroniki Filmowej. Ale trzeba też pamiętać, że rok wcześniej odbył się w Warszawie V Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów, na który przyjechało mnóstwo zespołów, w tym jazzowych, które grały jako wyznawcy i obrońcy socjalizmu. Nie mówiąc już o ludowych zespołach brazylijskich, argentyńskich, afrykańskich. A przecież w latach Stalina samba czy rumba były tępione na równi z jazzem. A tu nagle przyjeżdżają biedni, zagłodzeni, prości ludzie z Afryki czy Ameryki Południowej i okazuje się, że to jest ich muzyka. To był poważny szok.

To jaka muzyka była poprawna, zgodna z systemem?

Pamiętam artykuł, w którym pisano, że wykroczenie poza prymitywną triadę muzyczną, czyli „Wlazł kotek na płotek", już jest wypaczeniem, bo jest to niezrozumiałe dla ludu. I poważni kompozytorzy pisali piosenki, respektując tę dziwaczną, wyssaną z palca zasadę. Straszne! To był latający prymityw niedosłuchania.

Na szczęście pan dostał unikatową szansę spojrzenia na ten świat o dziwnych regułach z dystansu. W 1958 r. wygrał pan przesłuchanie prowadzone przez George'a Weina (amerykańskiego promotora jazzu) i dostał angaż – jako jedyny muzyk z Polski – do orkiestry International Newport Band.

Siedziałem z Komedą w Krakowie, kiedy nadeszła informacja o przesłuchaniach. Do Warszawy przyjechali dosłownie wszyscy! Oczywiście jako saksofonista miałem większe szanse niż np. pianista, który w orkiestrze jest tylko jeden. Ale też bardzo przydała mi się umiejętność czytania nut, którą opanowałem jeszcze w szkole, rzecz wśród jazzmanów rzadko spotykana. Nieoficjalnie, że mam duże szanse, wiedziałem już dzień po, od Romana Waschki, wielkiego miłośnika jazzu, który te przesłuchania organizował. On zresztą pomógł mi później w załatwieniu formalności. Dostać paszport w tamtych czasach to był już ogromny wyczyn. Roman przekonał partię, że nie ucieknę i że to będzie korzystne, żeby w takiej orkiestrze był Polak. Gdyby nie on, pewnie by się nie udało.

To było niesamowite wyróżnienie.

Raczej przerażenie! Musiałem przecież do tej Ameryki pojechać sam, w zupełnie nieznany świat, w którym panowały kompletnie inne reguły. Zresztą od razu na wstępie były ogromne komplikacje z rezerwacją lotu. Miałem przesiadkę w Brukseli, tam się wszyscy pogubiliśmy. Okazało się, że nie mam wizy, wylądowałem dzień wcześniej przed innymi muzykami, nie załapałem się na spotkanie całej orkiestry, w Nowym Jorku nikt na lotnisku na mnie nie czekał. Ja, bez grosza przy duszy, jakoś wynegocjowałem z Amerykanami nocleg w lotniskowym hotelu. Potem już było lepiej, ale ta walutowa sprawa braku pieniędzy ciągle mi doskwierała, zwłaszcza przy wyjściach do klubów, kiedy wszyscy sobie wędrowali po imprezach. Mnie najzwyczajniej nie było na to stać. Bo nasze uposażenie, dniówki, pozwalały naprawdę na bardzo niewiele.

Nowy Jork to marzenie każdego jazzmana, w tamtych czasach dla Polaków kompletnie nieosiągalne. Jak pan się czuł wśród drapaczy chmur, obfitości wszystkiego, mnóstwa klubów jazzowych?

To był szok od góry do dołu. Miałem dopiero 21 lat, ciężko mi było to wszystko pojąć. Na przykład nie dostałem się na jeden z koncertów, bo poproszono mnie o pokazanie prawa jazdy. Uczciwie powiedziałem, że nie mam. Nie wszedłem, a chodziło przecież tylko o wiek. Gdybym wyciągnął paszport, nie byłoby problemu. Takich sytuacji było tam od czorta i trochę. Ale udało mi się, mimo wszystko, zobaczyć naprawdę wiele klubów w Nowym Jorku. Dziś trudno w to uwierzyć, ale w latach 50. odbywało się tam 400 koncertów dziennie! Harlem nie był jeszcze niebezpieczny, więc poruszaliśmy się po nim zupełnie swobodnie.

Nie miał pan pokusy, żeby zostać?

Nie. Ja bym się tam nie odnalazł, nie wiedziałbym, jak i co załatwić, do kogo pójść. To był zupełnie inny świat. Zresztą po miesiącu przerzuciliśmy się do Europy, graliśmy w Holandii, Belgii, m.in. podczas EXPO 58. Nawet gdybym chciał, nie miałbym już jak i za co lecieć znowu do Stanów. Zresztą w Polsce wtedy były fajne czasy – odwilż kompletna, jeszcze Gomułka nie zaczął śruby dokręcać.

Wrócił pan namaszczony jako ten, który był w Nowym Jorku, grał z muzykami z całego świata. I szybko odnalazł się w kolejnych formacjach.

Nie do końca. Jazz Believers, w którym grałem jeszcze przed wyjazdem z Komedą i Trzaskowskim, rozpadli się po pewnym galowym koncercie, na którym wypadliśmy wyjątkowo słabo. To było gwoździem do trumny. Nagle wszyscy się dziwnie rozsypali. Już nie było do kogo dołączyć, więc wróciłem do Poznania i założyłem kwartecik z Jurkiem Milianem. A potem centralizacja tak się posunęła, że wszyscy, którzy chcieli coś robić, musieli mieszkać w Warszawie, więc i ja się też przeniosłem. Był to chyba 1961 r. I powoli zaczęło się zbliżanie do Andrzeja Kurylewicza, u którego grał wtedy na basie Gucio Dyląg, a Wojtek Karolak na pianie. A z nim byłem bardzo zaprzyjaźniony i on mnie zaczął tam ściągać, sam Kuryl zresztą też. To niezwykle ważna dla mnie postać. Niby był najmniejszą indywidualnością z trójcy Trzaskowski, Komeda, Kurylewicz, ale stawiał na zupełnie inne granie jazzu niż reszta. Uważał, że najpierw trzeba się nauczyć grać po amerykańsku, a dopiero potem myśleć o własnej indywidualności. Mnie to akurat bardzo odpowiadało. Był to zresztą człowiek dosyć konfliktowy, natomiast ja nigdy, do końca Kurylowego życia, nie miałem z nim najmniejszego zatargu. Zawsze utrzymywaliśmy wzorowe kontakty. A przecież bywały różnice interesów czy powody do potencjalnych sprzeczek.

Potem tych formacji było jeszcze wiele. Wymienię tylko niektóre: Polish Jazz Quartet, Mainstream, SPPT Chałturnik, Extra Ball czy Made In Poland.

Było ich od diabła i trochę, ale najważniejszy był Polish Jazz Quartet, który powstał z Kwintetu Kuryla. Wziął się z tego, że mieliśmy zaproszenie na ważny festiwal we Francji, a Kuryl nie dostał paszportu. Czekaliśmy do ostatniej chwili, aż w końcu pojechaliśmy bez niego i na miejscu się okazało, że padają kolejne propozycje. Zostaliśmy wtedy we Francji i w Niemczech na siedem miesięcy. Wysłaliśmy list do Kuryla z przeprosinami, że go zostawiamy, że tu się kroją możliwości, żeby się nie gniewał... Na co przyszła piękna odpowiedź, że on rozumie, że żadnych pretensji nie ma.

Polish Jazz Quartet, zespół eksportowy...

To jest pierwszy zespół, którego mogę spokojnie słuchać do dzisiaj, bez kompleksów, bez zażenowania... A potem znowu zaczęły się rozsypki. Koledzy postanowili pozarabiać na instrumenty i pojechać na taneczne chałtury do Skandynawii. Liczyli, że to będzie pół roku, a niektórzy zostali nawet na siedem lat, tak jak Wojtek Karolak. No i Polish Jazz Quartet się rozsypał... Robiliśmy różne podejścia, grywałem trochę z Tomkiem Stańką. Ale wtedy w jazzie wszystko się odmieniło, zaczęły się awangarda i eksperymenty, do których jakoś nie miałem specjalnych ciągot. Bo niezależnie od wielu różnych wartościowych elementów było w tym nurcie sporo kompletnej hochsztaplerki. Ludzie grali kompletne głupoty, a inni klaskali, krytycy chwalili. To mi trochę obrzydziło ten nurt. Poza tym były też kłopoty lokalowo-bytowe, więc musiałem wrócić do Kalisza i na pewien czas straciłem kontakt z graniem. Na szczęście szybko zaczęło się Studio Jazzowe, projekt radiowy, który udało mi się prowadzić przez 10 lat. Początkowo nawet w nim nie grałem.Pisałem, dyrygowałem, organizowałem. To nie był stały skład, trzeba było zebrać muzyków. Ale pojawiali się w nim wszyscy, którzy się wtedy w Polsce liczyli.

To był 1969 r. A już rok później poprowadził pan swoje pierwsze „Trzy kwadranse jazzu", audycję, która istnieje do dziś, nieprzerwanie od 42 lat, co jest absolutnym fenomenem, jak pan zwykł mówić, na skalę światową. Chyba nie ma drugiego takiego programu.

No chyba tylko Matysiakowie. Były różne wersje „Kwadransów", nawet pięć razy w tygodniu, codziennie prowadził ktoś inny, o różnych porach. Raz o godz. 20, raz o 24. Raz trwały 25 minut, a w innym okresie dwie godziny. W końcu zostałem sam. Zawsze zazdrościłem Willisowi Conoverowi, że ma taką audycję, w której może ludziom puszczać muzykę. I nagle znalazłem się w tej samej roli, choć oczywiście nie miałem takiego dostępu do płyt. Na szczęście wtedy już sporo jeździliśmy na Zachód i przywoziliśmy ich naprawdę mnóstwo. I od razu przegrywaliśmy je do radiowej fonoteki.

Pewnie ma pan świadomość, że „Trzy kwadranse" to audycja absolutnie kultowa, której słuchają wszystkie pokolenia, również te najmłodsze. Jaki jest respons publiczności? W którymś z wywiadów przyznał się pan do badania uważności słuchaczy i pobudzania ich aktywności przez podawanie od czasu do czasu kompletnie nieprawdziwych informacji...

O, to było dawno temu. Ale dzisiaj, kiedy powiem na antenie, że czegoś nie wiem czy mam jakieś braki w nagraniach, słuchacze reagują natychmiast. W ciągu tych wszystkich lat miałem pełne spektrum reakcji: wyrazy najwyższego uznania i przywiązania oraz paszkwile. Nieraz słyszałem, że to audycja dla przedszkola, że nie puszczam tego albo tamtego. Każdy chciał, żebym robił to, co on chce. A ja się na to generalnie wypiąłem i tak się trzymam do dzisiaj. Nie uznaję nakazów, że mam coś o kimś powiedzieć. A muszę przyznać, że próby nacisku zdarzały się nieraz.

Nagrywa pan audycje z wyprzedzeniem?

Teraz już tak, bo mam problemy ze wzrokiem, więc już sam za kierownicą nie siadam. Czasami kolidują też wyjazdy czy inne zobowiązania. I przyznam Trójeczce, że szła mi na rękę od początku do końca we wszystkich jej wcieleniach.

Miał pan tremę, siadając pierwszy raz przed mikrofonem?

Nie było źle. Wtedy redaktorem muzycznym był Andrzej Korman, który mnie wcześniej do tego jakimiś drobnymi recenzjami przygotował. No i nieustannie sprawdzał. Przez pierwszy miesiąc mnie pilnował, poprawiał i dopiero wtedy pozwolił mi poprowadzić program samodzielnie. Wtedy było takie zobowiązanie, że w każdej audycji musiał być rozmówca i te taśmy sam ciąłem i montowałem. Prawdziwa radiowa szkoła!

Ma pan nie tylko dar muzyczny, ale i niezwykłą łatwość mówienia. A to nieczęste wśród muzyków. Trzeba też wspomnieć o pańskiej zdolności słowotwórczej – wiele nazw formacji czy pana utworów było zupełnie wyjątkowych, np. Swingulans, Pretekst Geminus czy Supercalifragilistic.

To ostatnie to przecież z Mary Poppins, z Disneyowskiego filmu! Ale wiele osób o dziwo tego nie zna, nie kojarzy. Zazwyczaj nic nie wymyślam, tylko przywołuję. No przepraszam, ale jeśli człowiek ma się zajmować radiem, to powinien się postarać, żeby mówić w sposób normalny, żeby się nie jąkać i nie kaszleć, żeby znać prawidłowe odmiany słów. Poza tym język polski jest na tyle bogaty i na tyle pogmatwany, że daje ogromnie wiele możliwości. Jest mnóstwo nieużywanych, zapomnianych sformułowań. Do tego chyba mam nosa.

Zapisuje pan tekst audycji wcześniej?

Oczywiście, mam wszystko zapisane, od góry do dołu, ale potem mam ten tekst przed sobą i wcale nie muszę się go trzymać. To jest tylko taki zawór bezpieczeństwa. Bo jak się jest na antenie i zapomni języka w gębie, następuje dramat! Pięć sekund przerwy na antenie jest nie do zniesienia.

A skąd się wzięła ksywka „Ptaszyn"?

Krzyś Komeda wymyślił. W naszym pierwszym zespole było trzech Janków, więc gdy wołał: „Hej, Janek, zagraj to i to", nie można było się zorientować, o którego z nas chodzi, więc pojawił się ten „Ptak", „Ptaszyn", od nazwiska rzecz jasna. Wszyscy tak na mnie mówią, nawet żona. Na swoje imię już właściwie nie reaguję.

Człowiek pozbawiony poczucia humoru nie może być jazzmanem! To dosyć rewolucyjna teoria i pewnie nieprawdziwa. Ale ja tak uważam.

Czy poza muzyką ma pan jakieś pasje?

Miałem ich sto tysięcy, wszystkich nie zliczę: gotowanie, ogródek, dawniej fotografia i książki. Do jednych się zniechęcałem, na inne nie było czasu.

Ale odskocznia musi być, bo inaczej człowiek znienawidzi ten swój główny przedmiot.

Wciąż pan gotuje?

W tej chwili ograniczam się do najprostszych rzeczy, bo na eksperymenty naprawdę już nie mam czasu. Ale najprostsze wcale nie znaczy łatwe. Bo na przykład jedną z najtrudniejszych rzeczy w kuchni jest zrobić porządną jajecznicę.

Taką na maśle?

Tak, ale ściętą jak trzeba, a nie rozwleczoną. Niewielu kucharzy to potrafi i dlatego na mieście nigdy mi nie smakuje. Jak się chce coś zrobić dobrze, to trzeba nad tym popracować. To może dla mnie charakterystyczne. Lubię pracować. Bez roboty czuję się nieszczęśliwy. To jest koszmarne.

Od niepamiętnych czasów na początku sierpnia jeżdżę na dwa tygodnie wakacji do Sopotu. Tam dostaję małpiego rozumu, bo nie mam co robić. Już tylko chcę, żeby się te wywczasy jak najszybciej skończyły!

Kiedy pukałam do drzwi, słyszałam, że grał pan na pianinie.

Kontakt z instrumentem musi być cały czas! Bez niego człowiek skazany jest na klęskę.

Czymś wyjątkowym w jazzowym środowisku, które w sposobie bycia bywa i bywało mocno rockandrollowe, jest pana małżeństwo. Trwałe od wielu, wielu lat.

No Boże drogi, podejmuje się zobowiązanie, to trzeba się go trzymać.

Pani Ewa towarzyszy panu podczas większości koncertów. Chyba lubi to jazzowe życie?

Zdaje się, że tak. Ale przy tym bardzo mi teraz pomaga. Zwłaszcza że obecnie nie ma porządnych menedżerów jazzowych. Muzykom zwalono na głowę księgowość, sto tysięcy kwitów, papierów, osprzętowanie, sprawdzenie wszystkiego na scenie. I to najbardziej niewdzięczna część tej roboty.

Oj, to ciężkie życie ma pańska żona, skoro musi to wszystko ogarniać.

No, to jest ten consensus, którego nie umieją zawrzeć politycy. Ja z czegoś ustąpię, moja żona też ustąpi. Inaczej się naprawdę nie da.

Jazzowe małżeństwo, zwłaszcza dla żon jazzmanów, to chyba nie jest najłatwiejsza sprawa pod słońcem. Koledzy, jam session, fanki, alkohol...

Ja nie piję. Od ponad 25 lat nie wypiłem nawet piwka. Doszedłem do wniosku, że mam po alkoholu fatalne samopoczucie. Ale bywam w towarzystwie, które popija, oby nie za dużo, i równo z nim nabieram humoru.

Koledzy nie mają za złe, że się pan z nimi nie napije?

Koledzy nie, ale już kibice jak najbardziej. Potrafią się rozzłościć, że się nie chcę zbratać: „Co, ze mną się nie napijesz?". Bardzo często dochodziło niemal do starć i koledzy musieli mnie bronić. No ale minęło już tyle lat, że chyba udało mi się do tego ludzi przyzwyczaić. Natomiast nadal nie akceptują tego, że palę. Ciągle mnie wyganiają. Palę gdzieś na dworze, a wtedy podchodzą do mnie obcy ludzie, psiocząc: „No i musi pan tak palić?". Tolerancji zero.

Ma pan wyjątkową zdolność do opowiadania anegdot.

Człowiek pozbawiony poczucia humoru nie może być jazzmanem! To dosyć rewolucyjna teoria i pewnie nieprawdziwa. Ale ja tak uważam.

Jest pan czarną skrzynką polskiego jazzu.

Nikt chyba nie wie o nim tyle co pan. Spisuje pan wspomnienia?

Coś tam od czasu do czasu zanotuję w kalendarzu. Ale tak naprawdę to audycje są takim rodzajem dźwiękowej kroniki. A czarną skrzynką i nestorem jest raczej Duduś Matuszkiewicz, nie ja.

Jest jeszcze jedna rzecz typowo „Ptaszynowa" – ta charakterystyczna czapeczka z daszkiem. Przypuszczam, że ma pan ich całą kolekcję.

A, to zupełny przypadek! Kiedyś taką czapeczkę założyłem, ktoś powiedział: „Fajnie ci, mógłbyś w tym zagrać" i już tak zostało. No i chyba faktycznie lepiej w tej czapce wyglądam niż w łysinie... I to nie jest jest bejsbolówka, broń Boże! To musi być czapka, która od razu od daszka idzie w tył, bez sztywnego przodu. Kiedyś próbowano mi takie prezenty dawać, ale to nigdy nie było to. Sam muszę wybrać, przymierzyć i kupić. Nie kolekcjonuję ich – pełnią rolę skarpetek, zużywają się, tak do śmieci.

Te nasze Przekrojowe rozmowy mają taką formułę, że zastanawiamy się, jak to jest być naszym bohaterem. Jak to więc jest być jak Jan „Ptaszyn" Wróblewski?

Boże, nikomu nie radzę.

Jan „Ptaszyn" Wróblewski

Ur. w 1936 r. w Kaliszu, muzyk jazzowy, kompozytor, aranżer i dyrygent, dziennikarz i krytyk muzyczny. Gra na saksofonie tenorowym i barytonowym. Założył kilka zespołów i angażował się w wiele projektów muzycznych. Od 1970 r. prowadzi w Programie III Polskiego Radia autorskie programy jazzowe, m.in. „Trzy kwadranse jazzu". Uważany za jednego z największych popularyzatorów muzyki jazzowej w Polsce. Komponował również muzykę filmową („Pan Anatol szuka miliona", „Niech żyje miłość") oraz popularne piosenki, wykonywane m.in. przez Ewę Bem, Łucję Prus, Marylę Rodowicz i Andrzeja Zauchę.

Fragment utworu „Story of Polish Jazz" Jarka Śmietany wykonanego przez raperów z Nowej Huty, Bzyka i Guzika

1956 czasy się zmieniły

Stalin kopnął wiadro, lody popuściły

Wysyłając czujki oraz liczne zwiady

Jazz się wychylił z katakumb na estrady

Ważną imprezą w letniej duchocie

Był Pierwszy Jazzowy Festiwal w Sopocie

Potem Jazz Jamboree – rok w rok ważna sprawa

Cała Polska żyje jazzem, nie tylko Warszawa

Sekstet Komedy, Kwintet Kuryla

Zespół The Wreckers też nieźle popyla

Kim jest ten facet? – pyta jakiś fan

To nikt inny tylko Byrczek Jan

Andrzej Dąbrowski, Ptaszyn, Karolak

Czy ten muzyk przy hammondzie to naprawdę Polak?

Grają w Ameryce, prasa pisze o tym

By polecieć podpisali jakiś układ z „LOT-em"

Wojtek Karolak: Kto to jest?

One of the giants in Polish Jazz.

[...]

Nieco później w radiu powstaje doborowa

Spora orkiestra „Jan Ptaszynowa"

Znamienną ma nazwę „Studio Jazzowe"

Skupia nazwiska najbardziej odjazdowe.

Namysłowski, Jonkisz, Bliziński, Urbaniak

Poważni dżentelmeni od „groźnego" grania

Ptaszyn Wróblewski: Kto to jest?

One of the Masters in Polish Jazz.

 

Kiedy po raz pierwszy usłyszał pan jazz? Zdaje się, że było to jeszcze w domu rodzinnym w Kaliszu.

Tak, oczywiście! To była muzyka z radia. Miałem wówczas kilkanaście lat. Radioodbiornik stał w środkowym pokoju. Po jednej stronie była sypialnia rodziców, po drugiej moja, którą dzieliłem z bratem. Koło jedenastej, dwunastej w nocy Jędrek wykradał cichcem ten odbiornik do nas do pokoju i słuchaliśmy.... Błądziliśmy po falach, słuchaliśmy tego, co się dało wyłapać. Radio Luksemburg, Monte Carlo i sporo innych fal, gdzie w szumach i trzaskach można coś było z trudem wyłowić. Nie było wyboru, bo to, co nam polskie radio wtedy serwowało, było tak jednostajne i nudne, że siłą rzeczy człowiek szukał innych ewentualności.

Pozostało 97% artykułu
Kultura
Warszawa: Majówka w Łazienkach Królewskich
Kultura
Plenerowa wystawa rzeźb Pawła Orłowskiego w Ogrodach Królewskich na Wawelu
Kultura
Powrót strat wojennych do Muzeum Zamkowego w Malborku
Kultura
Decyzje Bartłomieja Sienkiewicza: dymisja i eurowybory
Kultura
Odnowiony Pałac Rzeczypospolitej zaprezentuje zbiory Biblioteki Narodowej
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił