Ta umiejętność całościowego odbioru dzieła w malarstwie jest z jakichś powodów u ludzi dość mocno ograniczona. Dla mnie nie liczy się temat. Styl czy konwencja też nie mają większego znaczenia. Ważne są relacje wewnętrzne między elementami składowymi – zaznacza Iwo Zaniewski.
Do pytania o przedmioty, miejsca, ludzi, którzy go inspirują, podchodzi nieufnie. Tłumaczy, że słowo „inspiracje" rozumie dosłownie, bo spędził niezliczoną liczbę godzin na studiowaniu malarstwa. – Mam problem z tym, że sztukę odbiera się dzisiaj przez pryzmat rozmaitych „ułatwiaczy". Ponieważ rzeczywiście wrażliwość na formę nie jest czymś powszechnym, ludzie są zagubieni, tak naprawdę nie wiedzą, co jest dobre, a co nie – dodaje. Jak mówi, odbiorcom podsuwa się gotowe rozwiązania, opowiada o kontekstach społecznych czy filozoficznych, zaś do kalekich formalnie dzieł dorabia ideologię, która pomaga je strawić. Tymczasem ciekawi go to, co jest najtrudniejsze do osiągnięcia, czyli dobry wygląd. – Interesuje i bawi mnie harmonia – deklaruje Zaniewski. I zaczyna wreszcie opowiadać o formach, które mają wpływ na jego życie.
Formy
Intrygują mnie takie elementy rzeczywistości, z których układam harmonizujące całości. Lubię fotele klubowe, wyposażone w „uszy". Nawet jeśli namaluje się je z pominięciem perspektywy, bez światłocienia, i tak widać, że to fotele. Najciekawsze są formy, które dają się uprościć do płaskiego znaku. Na przykład klasycystyczne stoły o lekko wygiętych nogach. Kolekcjonuję znaki w głowie, a potem buduję z nich kompozycje malarskie. Żyję już, niestety, dość długo, mam na koncie parę setek namalowanych obrazów, a dopiero ostatnich kilkanaście lat spędziłem, swobodnie bawiąc się kompozycją. Prawdziwą inspiracją są dla mnie proste przedmioty. Abażury, dywany, prostokąty okien czy sylwetki ludzi bez zbędnych szczegółów są klockami, z których buduję obrazy.
Bruegel i Matisse
Kiedy byłem mały, strasznie podobało mi się malarstwo Pietera Bruegela. I nadal je lubię, ale moje fascynacje z czasem ewoluowały. Przebrnąłem w ten sposób przez całą historię sztuki. Miałem okres ekscytacji mglistymi pejzażami Williama Turnera – chyba wszyscy początkujący artyści poddają się ich urokowi. Oczywiście przeszedłem przez impresjonistów oraz postimpresjonistów, potem byłem miłośnikiem fowistów. Na końcu mojej ścieżki artystycznego rozwoju pojawili się tacy malarze, jak Picasso i Matisse. Dopiero po latach codziennej pracy, walki z własnymi obrazami, dotarło do mnie, dlaczego oni naprawdę są genialni. Ich obrazy są po prostu niesamowicie ładne. Dla przeciętnego człowieka, który nie zajmuje się sztuką, brzmi to mało przekonywająco. Historycy sztuki wmówili mu, że wartość tych dzieł leży w nowatorstwie, a to jedynie efekt uboczny talentu w budowaniu harmonii.
Ubiór
Jest bury i dość pracowicie nieistotny. Tak jak teraz: kaszmirowy sweter, sztruksowe spodnie. Buty, w których chodzę najchętniej, kupiłem w likwidujących się kilka lat temu Domach Centrum. Mają wszędzie dziury i są bardzo wygodne. Dlaczego nie noszę kolorowych ubrań? To już materiał na rozmowę z psychologiem. Zawsze tak było. Jako małe dziecko oczywiście nosiłem kolory, potem uciekłem w czernie i szarości. Można uznać, że to dosyć ekstrawaganckie iść na spotkanie z prezesem dużego koncernu w butach z dziurami. Na usprawiedliwienie powiem, że nie widać przez nie skarpetek, bo też są czarne. Mam jedne drogie, ręcznie robionebuty, kupione w okolicznościach przymusowych w Paryżu. W tej chwili są podobno już zupełnie niemodne. Dużo trafniej wpisujące się w swobodną elegancję buty kupiła mi w Londynie Zośka – moja córka. Oboje dbamy o siebie nawzajem od 20 lat. Patrzę z zachwytem, jak o wiele szybciej ode mnie pokonuje burzę nastoletniej emocjonalności.