Wybiera Iwo Zaniewski

Jedyną wartością w sztuce jest dla mnie umiejętność poradzenia sobie z formą, czyli stworzenie układu, w którym wszystkie elementy są niezbędne. W muzycznym arcydziele wyjęcie kilku nut sprawia, że utwór się rozlatuje i słyszą to niemal wszyscy.

Publikacja: 25.11.2012 18:00

Iwo Zaniewski

Iwo Zaniewski

Foto: Przekrój, Agnieszka Bartoszewicz Agnieszka Bartoszewicz

Red

Ta umiejętność całościowego odbioru dzieła w malarstwie jest z jakichś powodów u ludzi dość mocno ograniczona. Dla mnie nie liczy się temat. Styl czy konwencja też nie mają większego znaczenia. Ważne są relacje wewnętrzne między elementami składowymi – zaznacza Iwo Zaniewski.

Do pytania o przedmioty, miejsca, ludzi, którzy go inspirują, podchodzi nieufnie. Tłumaczy, że słowo „inspiracje" rozumie dosłownie, bo spędził niezliczoną liczbę godzin na studiowaniu malarstwa. – Mam problem z tym, że sztukę odbiera się dzisiaj przez pryzmat rozmaitych „ułatwiaczy". Ponieważ rzeczywiście wrażliwość na formę nie jest czymś powszechnym, ludzie są zagubieni, tak naprawdę nie wiedzą, co jest dobre, a co nie – dodaje. Jak mówi, odbiorcom podsuwa się gotowe rozwiązania, opowiada o kontekstach społecznych czy filozoficznych, zaś do kalekich formalnie dzieł dorabia ideologię, która pomaga je strawić. Tymczasem ciekawi go to, co jest najtrudniejsze do osiągnięcia, czyli dobry wygląd. – Interesuje i bawi mnie harmonia – deklaruje Zaniewski. I zaczyna wreszcie opowiadać o formach, które mają wpływ na jego życie.

Formy

Intrygują mnie takie elementy rzeczywistości, z których układam harmonizujące całości. Lubię fotele klubowe, wyposażone w „uszy". Nawet jeśli namaluje się je z pominięciem perspektywy, bez światłocienia, i tak widać, że to fotele. Najciekawsze są formy, które dają się uprościć do płaskiego znaku. Na przykład klasycystyczne stoły o lekko wygiętych nogach. Kolekcjonuję znaki w głowie, a potem buduję z nich kompozycje malarskie. Żyję już, niestety, dość długo, mam na koncie parę setek namalowanych obrazów, a dopiero ostatnich kilkanaście lat spędziłem, swobodnie bawiąc się kompozycją. Prawdziwą inspiracją są dla mnie proste przedmioty. Abażury, dywany, prostokąty okien czy sylwetki ludzi bez zbędnych szczegółów są klockami, z których buduję obrazy.

Bruegel i Matisse

Kiedy byłem mały, strasznie podobało mi się malarstwo Pietera Bruegela. I nadal je lubię, ale moje fascynacje z czasem ewoluowały. Przebrnąłem w ten sposób przez całą historię sztuki. Miałem okres ekscytacji mglistymi pejzażami Williama Turnera – chyba wszyscy początkujący artyści poddają się ich urokowi. Oczywiście przeszedłem przez impresjonistów oraz postimpresjonistów, potem byłem miłośnikiem fowistów. Na końcu mojej ścieżki artystycznego rozwoju pojawili się tacy malarze, jak Picasso i Matisse. Dopiero po latach codziennej pracy, walki z własnymi obrazami, dotarło do mnie, dlaczego oni naprawdę są genialni. Ich obrazy są po prostu niesamowicie ładne. Dla przeciętnego człowieka, który nie zajmuje się sztuką, brzmi to mało przekonywająco. Historycy sztuki wmówili mu, że wartość tych dzieł leży w nowatorstwie, a to jedynie efekt uboczny talentu w budowaniu harmonii.

Ubiór

Jest bury i dość pracowicie nieistotny. Tak jak teraz: kaszmirowy sweter, sztruksowe spodnie. Buty, w których chodzę najchętniej, kupiłem w likwidujących się kilka lat temu Domach Centrum. Mają wszędzie dziury i są bardzo wygodne. Dlaczego nie noszę kolorowych ubrań? To już materiał na rozmowę z psychologiem. Zawsze tak było. Jako małe dziecko oczywiście nosiłem kolory, potem uciekłem w czernie i szarości. Można uznać, że to dosyć ekstrawaganckie iść na spotkanie z prezesem dużego koncernu w butach z dziurami. Na usprawiedliwienie powiem, że nie widać przez nie skarpetek, bo też są czarne. Mam jedne drogie, ręcznie robionebuty, kupione w okolicznościach przymusowych w Paryżu. W tej chwili są podobno już zupełnie niemodne. Dużo trafniej wpisujące się w swobodną elegancję buty kupiła mi w Londynie Zośka – moja córka. Oboje dbamy o siebie nawzajem od 20 lat. Patrzę z zachwytem, jak o wiele szybciej ode mnie pokonuje burzę nastoletniej emocjonalności.

Jaguar

Rozsypujące się jaguary – dwa stoją pod moim domem, jeden do niedawna pod domem rodziców. Są tak stare, że chyba będę musiał z dwóch zrobić jeden. Już nie pamiętam, jaki to rocznik. Mają formę, która mnie nie drażni. Klasyczny stary jaguar jest ładny, bo zaprojektowano go z wrażliwością. Dynamiczne spłaszczenie, zwężający się tył z lekko wypchniętą karoserią nad tylnymi nadkolami. To nie jest jeżdżące pudło, jakich pełno na ulicach.

Nowa Zelandia

Trzy razy byłem w Nowej Zelandii, gdzie kręciłem filmy, a przy okazji fotografowałem naturę. Tam jest coś takiego, co widać na obrazach renesansowych – nie ma chwastów, niemal idealnie jednorodne trawy rosną na łagodnie pofalowanych wzgórzach, a skaliste góry zanurzone są do połowy w chmurach. Nowa Zelandia to po maorysku Długa Biała Chmura. Takie cumulusy, jakie u nas występują na wysokości kilku kilometrów, tam wiszą na wysokości 100 metrów. Pierzaste układają się w warkocze, które ustawiają się niczym żaluzje, jedna przy drugiej, między górami, i rzucają skośne promienie światła na łańcuchy górskie.

Latanie

Latać zacząłem jeszcze na studiach. Pojechałem do Jeżowa Sudeckiego z instruktorem, od którego kupiłem lotnię pierwszej generacji. Pamiętam to uczucie, kiedy pierwszy raz się uniosłem. Biegłem po zboczu, w gęstej trawie, wysokiej po kolana. Nagle złapałem wiatr, odepchnąłem sterownicę lotni, podkurczyłem nogi i leciałem tuż nad trawą. Wrażenie było niesamowite. Potem pojechałem do Niemiec, gdzie za obrazy, które tam sprzedawałem, kupiłem sobie lotnię drugiej generacji, a do niej silnik ze śmigłem. Byłem chyba pierwszym człowiekiem w Polsce, który latał na lotni z tego typu silnikiem doczepionym do skrzydła. Męka to była straszna. Wystartowanie w bezwietrzną pogodę z płaskiego terenu rzadko kiedy się udawało. Z Harrym Potterem niewiele to miało wspólnego. Wreszcie odbyłem kursy i kupiłem motolotnię. Lubiłem latać nisko nad polami albo korytami rzek, poniżej wierzchołków drzew. Moja lotnia nadal stoi na sportowym lotnisku. Teraz już prawie nie latam. Czasami zabieram kogoś w powietrze i te pierwsze emocje wracają.

Fred Astaire

W okresie liceum codziennie ćwiczyłem stepowanie. Dostałem kompletnego bzika na punkcie Freda Astaire'a, chciałem być taki jak on. Do dzisiaj potrafię stepować, ale to do niczego się nie przydaje. Poza tym mam świadomość, że można to robić lepiej. I czasami korci mnie, żeby dalej ćwiczyć. Stepowałem w okresie dojrzewania, mając na uwadze nieodparty urok, jaki ta czynność rozsiewa, ale nie jestem pewien, czy dziewczyny, które udawało mi się sobą zainteresować, reagowały szczególnie właśnie na to. Czasami podstepowuję sobie, chodząc po korytarzu w mojej agencji, ale chyba nie jest to odbierane jako szczególna ekstrawagancja. U nas ludzie grają na gitarach albo na bębnach, a – co najfajniejsze – niektórzy prześcigają się w rozśmieszaniu całego towarzystwa. Czy uważam się za ekscentryka? Trochę tak, ale zależy to bardzo od środowiska, w jakim spędza się życie. Czuję spore różnice w postrzeganiu rzeczywistości, gdy nieco głębsze rozmowy prowadzę z kimś, kto nie zajmuje się sztuką. Te różnice łagodnieją jednak w miarę wzajemnego, cierpliwego uwspólniania pojęć.

Iwo Zaniewski

– malarz, reżyser, fotograf. Syn znanej scenografki Xymeny Zaniewskiej. Legenda świata polskiej reklamy, współzałożyciel agencji PZL, twórca wielu kultowych kreacji reklamowych. Teraz również pisarz – na rynku ukazała się właśnie debiutancka powieść Zaniewskiego „Czego nie słyszał Arne Hilmen". Akcja toczy się w Norwegii podczas nocy polarnej w bogatym mieście przemysłowym. Szef małego komisariatu w sennej dzielnicy willowej obserwuje szereg zwyczajnych i pozornie niezwiązanych ze sobą zdarzeń, które układają się w niepojętą i przerażającą rzeczywistość.

Ta umiejętność całościowego odbioru dzieła w malarstwie jest z jakichś powodów u ludzi dość mocno ograniczona. Dla mnie nie liczy się temat. Styl czy konwencja też nie mają większego znaczenia. Ważne są relacje wewnętrzne między elementami składowymi – zaznacza Iwo Zaniewski.

Do pytania o przedmioty, miejsca, ludzi, którzy go inspirują, podchodzi nieufnie. Tłumaczy, że słowo „inspiracje" rozumie dosłownie, bo spędził niezliczoną liczbę godzin na studiowaniu malarstwa. – Mam problem z tym, że sztukę odbiera się dzisiaj przez pryzmat rozmaitych „ułatwiaczy". Ponieważ rzeczywiście wrażliwość na formę nie jest czymś powszechnym, ludzie są zagubieni, tak naprawdę nie wiedzą, co jest dobre, a co nie – dodaje. Jak mówi, odbiorcom podsuwa się gotowe rozwiązania, opowiada o kontekstach społecznych czy filozoficznych, zaś do kalekich formalnie dzieł dorabia ideologię, która pomaga je strawić. Tymczasem ciekawi go to, co jest najtrudniejsze do osiągnięcia, czyli dobry wygląd. – Interesuje i bawi mnie harmonia – deklaruje Zaniewski. I zaczyna wreszcie opowiadać o formach, które mają wpływ na jego życie.

Pozostało 86% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"