Marlon Brando, Robert Redford, Paul Newman, a w Polsce Zbigniew Cybulski – to wszystko aktorzy urodzeni przed II wojną światową. Potem długo, długo nic. Pokoleniową pustkę wypełnił dopiero Brad Pitt, urodzony w roku 1963. Przyprószony już nieco siwizną, tak jak dwa lata starszy George Clooney, nabiera z wiekiem wartości jak wino. Czy urodził się już jego następca?
Brad Pitt jest jeszcze jednym z wielkich, których nie nagrodzono Oscarem. A byłoby za co, bo wybitnych ról w jego repertuarze nie brakuje. W „Babel" (2006) Alejandro Gonzáleza Iñárritu stworzył przejmującą postać mężczyzny desperacko walczącego o życie postrzelonej gdzieś na marokańskim pustkowiu żony, który osamotniony wśród miejscowej ludności zderza się także z murem obojętności swych rodaków. W „Zabójstwie Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda" (2007) Andrew Dominika wcielił się w jednego z najsłynniejszych rewolwerowców Dzikiego Zachodu.
W „Drzewie życia" (2011) Terence'a Malicka był władczym ojcem, usiłującym uczynić z nastoletniego syna twardego mężczyznę, a w „Moneyball" z tego samego roku zagrał niespełnionego sportowca, który odnajduje się po latach jako trener.
To tylko niektóre z jego kreacji dramatycznych, lecz aktor wielokrotnie udowadniał, że czuje się jak ryba w wodzie w każdym typie roli i we wszystkich gatunkach filmowych – horrorze, kinie sensacyjnym, kryminalnym i wojennym, a także w komedii. Nie było dla niego na przykład żadnym problemem zagranie przygłupiego pracownika siłowni w komedii Joela i Ethana Coenów „Tajne przez poufne" (2008) – w tej nieco autoironicznej roli Pitt wypadł naprawdę zabawnie.
Prawdziwą sławę przyniosło mu właśnie kino popularne, choć trzeba zaznaczyć, że były to zazwyczaj produkcje w najlepszym gatunku, jak „Siedem" (1995) Davida Finchera, seria „Ocean's Eleven" (2001–2007) Stevena Soderbergha, czy „Troja" (2004) Wolfganga Petersena. Dodajmy do tego związek z hollywoodzką seksbombą Angeliną Jolie plus hołdy składane mu w rozmaitych plebiscytach i zestawieniach – i mamy gwiazdora w każdym calu.