To człowiek orkiestra, zdumiewający muzykalnością i nieprawdopodobną techniką wokalną. Potrafi sam stworzyć wielki show lub zaprosić wielotysięczną publiczność do wspólnego, wcale niełatwego śpiewania. A przy tym jest uosobieniem optymizmu, jakby jego przebój „Don't worry, be happy" był równocześnie wyznawaną przez niego maksymą życiową.
Najnowszą płytą „SpiritYouAll" Bobby McFerrin pozwolił sobie na odrobinę prywatności. Przede wszystkim dlatego, że tym albumem oddaje hołd własnemu ojcu. Robert McFerrin był zaś nie byle jaką postacią. Znakomity baryton, pierwszy afroamerykański śpiewak, który wystąpił w przedstawieniu w Metropolitan Opera w Nowym Jorku. Zdarzyło się to w „Aidzie" w styczniu 1955 r. W tym samym miesiącu – po latach walki o zdobycie kontraktu – na tej scenie zaśpiewała też legendarna Afroamerykanka Marion Anderson. Ona przeszła do historii, o nim zapomniano.
Zarówno Anderson, jak McFerrin senior pobierali lekcje u słynnego chórmistrza Halla Johnsona, który wtajemniczał ich w sposób śpiewania spirituals. Sam posiadł tę wiedzę u swojej babki, która była niewolnicą na jednej z plantacji na południu USA.
Bobby McFerrin wspomina dziś, że jako dziecko przysłuchiwał się zajęciom ojca z Johnsonem. Można więc powiedzieć, że znajomość stylu spirituals posiadł z najlepszych źródeł i jest artystycznym praprawnukiem tych, którzy tworzyli tę muzykę.
Dziś dzieli się tą wiedzą na płycie, przypominając jednocześnie jeden z najpopularniejszych albumów ojca – „Deep River". Zaczerpnął z niego trzy utwory McFerrina seniora nagrane w 1957 roku.