Dead Can Dance cieszy się zainteresowaniem w Polsce od początku działalności. Bilety na koncerty na warszawskim Torwarze szybko się wyprzedały. Czym pan tłumaczy waszą nieustającą popularność?
Mamy świadomość naszej nieustającej dużej popularności. Nawet w czasach hibernacji byliśmy tu otoczeni swoistym kultem. Wiem to, gdyż utrzymujemy wiele kontaktów z Polakami. Mąż Lisy Gerrard też jest Polakiem. Są takie miejsca na świecie, w których cieszymy się nieustająca estymą. Polska do nich należy. Z tym większą niecierpliwością czekamy na koncert w Warszawie.
A dlaczego fani musieli niecierpliwić się, czekając sześć lat na nowy album „Dionysus"?
Koncertowaliśmy przez rok po wydaniu płyty „Anastasis" w 2012 roku. A kiedy przygotowywaliśmy się do kolejnego tournee, Lisa Gerrard miała problemy zdrowotne. Potrzebowała dłuższego odpoczynku. Zamroziliśmy działalność. W tym czasie przeprowadziłem się z rodziną z Irlandii do Francji. Zbudowałem nowe studio nagrań. Zajęło mi to ponad rok. Następnie rozpoczęliśmy pracę nad „Dionysus", która trwała prawie dwa lata. To składa się na sześć lat milczenia.
Jaka idea legła u podstaw „Dionysus"?