Brendan Perry, lider Dead Can Dance: Dionizos i narodziny tragedii

Brendan Perry, lider Dead Can Dance, przed koncertami 21 i 22 czerwca na Torwarze. Promuje płytę „Dionysus".

Aktualizacja: 04.06.2019 18:27 Publikacja: 04.06.2019 18:14

Foto: materiały prasowe

Dead Can Dance cieszy się zainteresowaniem w Polsce od początku działalności. Bilety na koncerty na warszawskim Torwarze szybko się wyprzedały. Czym pan tłumaczy waszą nieustającą popularność?

Mamy świadomość naszej nieustającej dużej popularności. Nawet w czasach hibernacji byliśmy tu otoczeni swoistym kultem. Wiem to, gdyż utrzymujemy wiele kontaktów z Polakami. Mąż Lisy Gerrard też jest Polakiem. Są takie miejsca na świecie, w których cieszymy się nieustająca estymą. Polska do nich należy. Z tym większą niecierpliwością czekamy na koncert w Warszawie.

A dlaczego fani musieli niecierpliwić się, czekając sześć lat na nowy album „Dionysus"?

Koncertowaliśmy przez rok po wydaniu płyty „Anastasis" w 2012 roku. A kiedy przygotowywaliśmy się do kolejnego tournee, Lisa Gerrard miała problemy zdrowotne. Potrzebowała dłuższego odpoczynku. Zamroziliśmy działalność. W tym czasie przeprowadziłem się z rodziną z Irlandii do Francji. Zbudowałem nowe studio nagrań. Zajęło mi to ponad rok. Następnie rozpoczęliśmy pracę nad „Dionysus", która trwała prawie dwa lata. To składa się na sześć lat milczenia.

Jaka idea legła u podstaw „Dionysus"?

W mitologii greckiej Dionizos, syn Zeusa, to bóg wina, płodności i dzikiej natury. Jednak inspirowałem się „Narodzinami tragedii" Friedricha Nietzschego, którą przeczytałem dopiero kilka lat temu. Zainspirował mnie uchwycony tam miks świata struktury i intelektu połączony ze światem sennych marzeń i rytualnej samoświadomości. Dopiero Nietzsche rozbudził we mnie fascynację kultem Dionizosa, a także tym, jak mitologia zmieniała się na przestrzeni dziejów. Odbicie tego znajduje się na naszej nowej płycie. Artystycznie to muzyka impresjonistyczna. Zależało mi na tym, żebyśmy nie zdominowali muzyki wokalnie. Płyta oparta jest na śpiewie greckich chórów bliskim oratorium, czemu wraz z Lisą musieliśmy się podporządkować. „Dionysus" to zamknięta całość, koncept album, który ma nieść z sobą duchową moc, pierwotną siłę i naturalną ekstazę. Płyta podzielona jest na dwa akty, ale należy jej słuchać jak jednej dużej kompozycji, jak oratorium. Album podzieliliśmy na poszczególne kompozycje tylko ze względów praktycznych. Myślę o płytach kategoriami winylu: strona A i strona B. Musiałem dostosować kompozycje do takiego podziału. Żeby docenić tę płytę i zrozumieć, należy słuchać jej w całości, od początku do końca.

Ludzie mają teraz cierpliwość, żeby słuchać płyt w całości?

To od nich zależy, czy chcą poznać naszą muzykę, czy się po niej prześlizgnąć. Jeśli chcesz przebiec maraton, musisz ukończyć maraton. Nie zajmuje mnie to, jak ludzie odbiorą twórczość Dead Can Dance. Interesuje mnie to, czy uda się przelać muzykę z mojej głowy na płytę, a później umiejętnie odtworzyć ją na koncertach.

Jak wyglądały prace nad „Dionysus"?

Kiedy zdecydowaliśmy już, jaki koncept ma wyrażać album, szukałem instrumentów, którymi mógłbym opowiedzieć naszą historię. Zanurzyłem się w muzycznym świecie muzyki europejskiej, w tym bałkańskiej, sardyńskiej, ale inspirowałem się też muzyką turecką i północnej Afryki. Dobór instrumentarium zawsze decyduje o barwie i dynamice naszych płyt. Jednak album współtworzą też dźwięki natury. Wiatr, śpiew ptaków, głosy zwierząt, szum fal. Niełatwo było to zarejestrować, gdyż wiedziałem, o jaki dźwięk wiatru górskiego mi chodzi. Ostatnim elementem nagrywania płyty była rejestracja głosów.

Lisę Gerrard słychać na płycie jakby mniej niż na poprzednich.

Miałem całą płytę w głowie przed jej nagraniem. Trzeba było tylko odtworzyć tę wizję z pomocą odpowiedniej palety dźwięków. Nie my jesteśmy najważniejsi w naszej muzyce, ale nasza muzyka jest najważniejsza dla nas. Potrafimy się nawet usunąć w cień, żeby zrobić przestrzeń dla dźwięków i ciszy. Lisa pojawia się wszędzie tam, gdzie powinna wybrzmieć. Muzyka potrzebuje przestrzeni. Głosy nie mogą nachalnie dominować. Zawsze najbardziej zależało mi na tym, żeby słuchanie płyt Dead Can Dance było niczym podróż w odległe krainy.

Jak wygląda współpraca z Lisą?

Jeśli chodzi o pracę nad płytą, ja jestem jej pomysłodawcą, kompozytorem, aranżerem i głównym wykonawcą. Nad częścią kompozycji, z którymi Lisa czuła więź, pracowaliśmy wspólnie. Nagrała swoje partie w miesiąc. Czuje się znacznie lepiej niż przed laty. Mogliśmy wrócić do koncertowania. Nie wyobrażam sobie Dead Can Dance bez Lisy.

Byliście przed laty małżeństwem. Wasze relacje były trudne. Jak wyglądają dzisiaj?

Nasze relacje są kruche. Nic się nie zmienia.

Polityka wpływa na pana?

Interesuję się polityką. Na pewnym poziomie to, co dzieje się dokoła mnie, wpływa na mnie. Ale moja twórczość nie wywodzi się z tego świata. Zanurzam się w przeszłość. Inspiruję się historią, literaturą, kulturą dawną, nie teraźniejszością. Co oczywiście nie znaczy, że nie interesuję się moim światem. Utrzymuję stabilny kontakt z teraźniejszością.

Artyści powinni się zajmować polityką jak robią to Roger Waters czy Radiohead?

Wydaje mi się, że Radiohead bardziej zależy na robieniu pieniędzy niż zabieraniu stanowiska w kwestiach politycznych. Szanuję zaangażowanie Rogera Watersa. Nie w każdej sprawie zgadzam się z nim, ale on jest człowiekiem, który stara się wiedzieć więcej, zrozumieć więcej i szerzyć publicznie wartości, w które wierzy. Doceniam jego zaangażowanie w kwestie bliskowschodnie i solidarność z Palestyńczykami. To ważne, żeby stać po stronie wartości. Powinno być więcej artystów, którzy są zmotywowani politycznie. Artyści w czasach mojej młodości, ale również i młodzież, byli znacznie bardziej zaangażowani politycznie i otwarci na dyskusję niż teraz. Pisarze i muzycy mieli wpływ na sytuację społeczną. Dzisiaj zdezerterowali.

Jakiej muzyki pan słucha?

Mam gigantyczną kolekcję muzyczną. Skupiam się głównie na muzyce dawnej, muzyce wielu kultur i regionów. Ale słucham też muzyki współczesnej, w tym Anny Calvi. Wciąż lubię Roxy Music i T. Rex. Słuchając albumów Dead Can Dance, można wychwycić, z jak wielu źródeł czerpiemy inspiracje. Folk, blues, muzyka klasyczna, barok, muzyka indyjska, afrykańska, muzyka Indian Ameryki Północnej. Jedyne, czego nie lubię, to hałas. A dzisiaj zalewa nas z każdej strony.

Dead Can Dance cieszy się zainteresowaniem w Polsce od początku działalności. Bilety na koncerty na warszawskim Torwarze szybko się wyprzedały. Czym pan tłumaczy waszą nieustającą popularność?

Mamy świadomość naszej nieustającej dużej popularności. Nawet w czasach hibernacji byliśmy tu otoczeni swoistym kultem. Wiem to, gdyż utrzymujemy wiele kontaktów z Polakami. Mąż Lisy Gerrard też jest Polakiem. Są takie miejsca na świecie, w których cieszymy się nieustająca estymą. Polska do nich należy. Z tym większą niecierpliwością czekamy na koncert w Warszawie.

Pozostało 91% artykułu

Ten artykuł przeczytasz z aktywną subskrypcją rp.pl

Zyskaj dostęp do ekskluzywnych treści najbardziej opiniotwórczego medium w Polsce

Na bieżąco o tym, co ważne w kraju i na świecie. Rzetelne informacje, różne perspektywy, komentarze i opinie. Artykuły z Rzeczpospolitej i wydania magazynowego Plus Minus.

Czym jeździć
Technologia, której nie zobaczysz. Ale możesz ją poczuć
Tu i Teraz
Skoda Kodiaq - nowy wymiar przestrzeni
Kultura
Koreanka Han Kang laureatką literackiego Nobla. Wiele łączy ją z Polską
Kultura
Holandia: Dzieło sztuki wylądowało w koszu. Pomylono je ze śmieciami
Sztuka
Otwarcie Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie coraz bliżej
Kultura
Jubileuszowa Gala French Touch La Belle Vie! w Warszawie