Do tych utworów Witold Lutosławski nie chciał się przyznać. Skrył się za pseudonimem Derwid i do dziś nie wiadomo, dlaczego dla swej rozrywkowej działalności wybrał imię króla-wieszcza z dramatu „Lilla Weneda”. Wiemy natomiast, że piosenki komponował wyłącznie w celach zarobkowych.
Jest rok 1958. Witold Lutosławski wraca do oficjalnego życia muzycznego po okresie stalinowskim. Próbuje zrealizować kompozytorskie idee, które dojrzewały w nim przez lata milczenia. Zanim jednak zdobędzie uznanie, musi z czegoś żyć. I wtedy postanawia zająć się pisaniem piosenek.
Do 1963 r. stworzył ich 36, na chwilę odrywając się od pracy nad „Muzyką żałobną”, „Trzema postludiami” czy „Grami weneckimi”, które stały się przełomem w muzyce XX wieku. To był jego oficjalny świat, natomiast gdy piękna piosenka „Nie oczekuję dziś nikogo” stała się przebojem 1960 roku, nawet jej wykonawczyni Rena Rolska nie wiedziała, kim jest Derwid.
A przecież Witold Lutosławski nie miał się czego wstydzić, o czym przekonuje płyta Polskich Nagrań z 14 utworami w oryginalnych wykonaniach z tamtych lat. Umiał tworzyć melodie chwytliwe i łatwo wpadające w ucho, ale również o niebanalnych harmoniach. W jego piosenkach utrwalił się też obraz lat kulturalnego przełomu tamtych lat.
Nikt już nie chciał wtedy śpiewać masowych pieśni, wróciły liryczne tanga („Milczące serce”) i walczyki („Warszawski dorożkarz”) o miłości. Derwid chętnie dostarczał takie przeboje, które utrzymane były jeszcze w estetyce przedwojennej.