To był bardzo dobry sezon dla Tomasza Koniecznego. Od dawna zapowiadany debiut w Metropolitan Opera w Nowym Jorku w „Pierścieniu Nibelunga” Richarda Wagnera okazał się tam niemal wydarzeniem roku. Polak zdominował właściwie całą obsadę, to jemu najwięcej uwagi poświęcali krytycy.
Potem była m. in. tytułowa rola w „Śmierci Dantona” w wiedeńskiej Staatsoper oraz „Siegfried” w Budapeszcie na tamtejszym, dobrze znanym w Europie, Festiwalu Wagnerowskim. Piątkowy koncert Tomasza Koniecznego w Operze Narodowej stał się jednak dla niego odpoczynkiem od Wagnera i niespodzianką dla publiczności, bo artysta obdarzony tak potężnym głosem zajął się skromnymi drobiazgami wokalnymi Stanisława Moniuszki.
W całym programie występu umieścił tylko jedną arię – Janusza z „Halki”. Resztę stanowiły pieśni, inteligentnie ułożone w trzy odrębne cykle, a podane w nowym kształcie. Ich opracowania na orkiestrę podjął się Rafał Kłoczko.
Był to więc Moniuszko inny niż zwykle, przede wszystkim dlatego, że ich orkiestrowa instrumentacja okazała się rodzajem zabawy, spojrzeniem na narodowego twórcę z dystansu, w sposób nie zawsze rocznicowo-dostojny. Rafał Kłoczko dodał czasami odniesienia na przykład do „Strasznego dworu”, albo wręcz przeciwnie – przywołał orkiestrowe brzmienia jak z wielkich hollywoodzkich produkcji.
Również Tomasz Konieczny potraktował Moniuszkę inaczej niż wielu śpiewaków. Część pierwsza występu stała się niemal zbiorem etiud aktorskich nie tylko dlatego, że takie podejście wymaga popularna historia dziada i baby, którzy czekali na przyjście śmierci. Także w „Hulance” czy w „Dzwonie zapustnym” potrafił stworzyć różne wokalne portrety bohaterów.