Niezbadane są motywy decyzji dyrektorów polskich teatrów. Przez kilka dekad żaden nie zainteresował się „Kandydem" Leonarda Bernsteina – fajerwerkiem pomysłów muzycznych i inscenizacyjnych, a przez ostatnie półtora roku mamy okazję już po raz czwarty z nim się spotkać.
Co spowodowało tę modę na „Kandyda"? Można by uznać, że nieprzemijająca aktualność XVIII-wiecznej opowiastki Woltera. Nasza rzeczywistość – jak z powieści – pełna jest kataklizmów, zagrożeń, a my niczym tytułowy Kandyd powtarzamy, że żyjemy w najlepszym ze światów. I ciągle wierzymy w miłość i szczęście, choć często tych stanów nie osiągamy.
Nie przypisujmy „Kandydowi" Bernsteina zbyt głębokich treści. Zdarzenia inspirowane Wolterem są tak nieprawdopodobne, że szybko przestajemy doszukiwać się odniesień do tego, co nas otacza. Nawet jeśli Krzysztof Piasecki w roli narratora uzupełnia tekst aluzjami o Polsce między wyborami.
Nie warto zastanawiać się, czy „Kandyd" to opera, operetka czy musical, bo jest wszystkim po trochu. Może właśnie dlatego polskie teatry tak długo go unikały, gdyż musiały nabyć umiejętności, aby się z nim zmierzyć.
Opera Krakowska zainscenizowała „Kandyda" z rozmachem, choć spektakl rozkręca się powoli. Z początku nie wszystkie elementy działają precyzyjnie. Uwertura została zagrana starannie przez orkiestrę pod dyrekcją Sławomira Chrzanowskiego, ale bez wirtuozowskiego sznytu określającego charakter całego „Kandyda". Pierwszym scenom brak spójności, na szczęście spektakl nabiera tempa i życia, zwłaszcza gdy na plan pierwszy wychodzą wykonawcy głównych ról.