Muzykolodzy mają pole do popisu, będą więc skwapliwie wynajdywać różnice między dawnymi „Diabłami z Loudun" a obecnymi, bo po prawie 50 latach Krzysztof Penderecki gruntownie je przerobił. Dla zwykłego widza nie są wszakże istotne te porównania. Liczy się fakt, że dzięki premierze Opery Narodowej zyskuje możliwość obcowania z dziełem wielkiej klasy.
Czym są „Diabły z Loudun"? To nie opera, lecz teatr muzyczny, którego akcję orkiestra wspiera w pozornie oszczędny sposób. Swą grą wciąga jednak widza, bo muzyka Krzysztofa Pendereckiego tworzy nastrój, buduje napięcie. Wywodzi się z tradycji wielkich dramatów Wagnera, choć operuje innymi środkami, ale u obu tych twórców to orkiestra kreuje teatralny świat.
Dobra muzyka inspiruje reżysera, pod warunkiem że potrafi jej słuchać. Brytyjczyk Keith Warner nawet znaczenie prostego akordu potrafi wzmocnić gestem lub ruchem śpiewaka. Jakże brakuje tej wrażliwości wielu twórcom współczesnego teatru. Dla Warnera muzyka jest jego przewodnikiem, choć to, jak przekłada ją na język scenicznych obrazów, nie zawsze bywa zbieżne z zamysłem kompozytora. Szanuje jego zamiary, ale tworzy własny spektakl.
W inscenizacji „Diabłów z Loudun", którą Keith Warner przeniósł z Kopenhagi do Warszawy, jest lekkie odwołanie do zdarzeń, jakie miały miejsce w XVII w. we francuskim mieście, gdzie szatan opętał zakon urszulanek i przeoryszę matkę Joannę. Posłużyło to do ukarania mieszczan zbyt reformatorsko nastawionych wobec władzy, a zwłaszcza księdza Urbana Grandiera znanego z niepokornych poglądów. Loudun w tym spektaklu jest zawieszone między XVII w. a współczesnością. To miasteczko jak z thrillera, operowe Twin Peaks z serialu Lyncha. Każdy mieszkaniec ma swoją tajemnicę, a kolejne zdarzenia zagęszczają atmosferę. Grandier musi zaś stać się ofiarą, gdyż zbytnio odbiegł od zasad, wedle których żyło Loudun.
Uwspółcześnienie akcji sprawia, że w Operze Narodowej można odnaleźć aktualne aluzje do faktów o intymnym życiu kleru, ale „Diabły z Loudun" nie zasługują na tak doraźne ich odczytywanie, zwłaszcza że w nowej wersji wątki religijne zostały nieco stonowane. To utwór o tym, jak zachować godność i jak do końca bronić swoich racji. Być może nie dostrzegamy tego, gdyż w tym spektaklu Grandier zatracił szlachetność. W bezbarwnym ujęciu Amerykanina Louisa Oteya stał się postacią jednowymiarową, której los nie porusza widzów.