W sobotę w stołecznym Zinc Clubie odbędzie się finał już 11 edycji najbardziej prestiżowej bitwy na słowa.
Bitwy zajmują szczególne miejsce w hip hopie. Składa się on z czterech głównych elementów: muzyki rap, graffiti, tańca „b-boing" (znany jako break dance) i turntablismu (skreczowania na gramofonach). Wspólnym mianownikiem tych sztuk jest twórcza rywalizacja. To chęć bycia najlepszym - „rządzenia na dzielnicy" - zawsze nakręcała twórczość ulicznych artystów na całym świecie. Tym, którzy po 40 latach od pierwszych hiphopowych imprez na Bronksie o tym zapomnieli, dobitnie przypomniał w tym roku raper Kendrick Lamar, wyzywając na pojedynek (hiphopowy „beef") wszystkich największych amerykańskiej sceny. Bitwa to czysta rywalizacja, praktycznie sport - o wygranej przesądza błyskotliwość, cięty żart, płynność melorecytacji i emisja głosu. Wszystkie teksty wymyślane są tu i teraz, bez wcześniejszego przygotowania - niczym pyskówka na ulicy. Bitwy freestyle'owe to esencja hip hopu.
W tym roku finał WBW sędziować będą młode gwiazdy rapsceny: Flint i Solar. Obaj właśnie od bitew zaczynali swoją przygodę z mikrofonem. Ba, obaj jeszcze niedawno na tych bitwach się pojedynkowali. Widać więc zmianę pokoleniową, a z tegorocznym finałem wielu wiążę ogromne nadzieje, gdyż od paru lat na scenie panuje swoiste bezkrólewie.
Tegoroczni finaliści z utęsknieniem wypowiadają się o finale 2009, jako o ostatnim, gdy walczyli naprawdę nietuzinkowi zawodnicy. W latach 2010-2011 wygrywali raperzy dość przypadkowi, a finały nie stały na najwyższym poziomie. Rok temu po pas sięgnął doświadczony raper Czeski, jeden z niewielu, który pozostał na scenie ze starszych zawodników. Po prostu żaden z młodych nie potrafił przypieczętować zmiany pokoleniowej. W tym roku wielu liczy, że będzie inaczej.