Film może być prowokacją

Agnieszka ?Holland o zagubionym kinie europejskim ?i swoich planach twórczych - opowiada Barbarze Hollender.

Aktualizacja: 06.01.2014 14:02 Publikacja: 06.01.2014 13:30

Rz: Od 1 stycznia jest pani przewodniczącą zarządu Europejskiej Akademii Filmowej. Co zadecydowało, że pani tę funkcję przyjęła?

Agnieszka Holland:

Akademia jest strukturą świetnie działającą, ale jednak minimalistyczną i trochę skostniałą, więc pomyślałam, że może moje globalne doświadczenie okaże się tam przydatne. Że takiej dziwnej osobie jak ja, kobiecie urodzonej w Polsce, która żyje w wielu miejscach świata i konfrontuje się z różnymi sposobami patrzenia na życie i sztukę – uda się wpuścić do Akademii zastrzyk świeżej energii. Że będę mogła coś zrobić dla europejskiego kina, które przecież jest moją ojczyzną.

Co jest dziś największym problemem Akademii?

To samo, co innych organizacji i związków twórczych: ogromna wyrwa pokoleniowa. Gros członków stanowią ludzie mojej generacji i starsi, jest też trochę producentów średniego pokolenia, którzy załatwiają tu swoje interesy – bardzo zresztą szlachetne. Ale trzeba spróbować dotrzeć do młodszych twórców i zmienić sposób patrzenia na dzisiejsze kino.

Jak pani ocenia stan europejskiej sztuki filmowej?

Wbrew temu, co słyszę od krytyków, mam poczucie, że kryzys naszego kina pogłębia się. Kiedyś było ono ważnym przekaźnikiem emocji, wartości, wiedzy. Dziś jest utrzymankiem Unii, bo wciąż są kraje, które czują się w obowiązku, żeby je dofinansować. W  Europie stosunkowo łatwo jest film zrobić, ale bardzo trudno go wydystrybuować, a jeszcze trudniej zbudować wokół niego atmosferę entuzjazmu. To widać także po nagrodach Europejskiej Akademii. Oscar przyciąga do laureatów nową falę publiczności. A czy znajdzie się choćby ?100 tysięcy widzów, którzy pójdą do kina, żeby obejrzeć film, który zdobył Europejską Nagrodę Filmową?

Ale na Starym Kontynencie pojawiło się ostatnio sporo interesujących indywidualności, a filmy z naszego kręgu kulturowego często wygrywają festiwale.

Tacy artyści jak Haneke czy Seidl zawsze będą się pojawiać. Ciekawe jest też kino Europy Wschodniej. Rumunia od dawna święci triumfy, w górę idą kinematografie Rosji, Polski. Ale zbyt wiele filmów robionych jest niemal wyłącznie dla obiegu festiwalowego. Podobnie jak w muzyce, w naszym kinie rozjechały się dwie skrajności. W czasach Beethovena czy Mozarta muzyka klasyczna była bardzo popularna. W latach 70. XX wieku obrazy Felliniego i Bergmana zyskiwały dużą rzeszę odbiorców. Dzisiaj produkcje dla masowej widowni są ?w 90 procentach badziewiem – wydmuszką kina amerykańskiego albo lokalną, prowincjonalną chałą. A z drugiej strony mamy filmy ambitne, które krążą w obiegu martwych festiwalowych przyczółków. Tymczasem nie można niczego budować ani na plastykowej komercji, ani na niszy. Trzeba oprzeć się na tym, co ma żywy kontakt z widzem i staje się dla niego przygodą – emocjonalną, intelektualną.

Martwi więc panią, że zniknęło kino środka?

To kino kiedyś łączyło prawo do indywidualności z pewnym rodzajem rozrywki. I zdobywało widzów. Dzisiaj krytycy często mówią o nim z pogardą. Festiwale też mu nie pomagają. Dyrekcje imprez filmowych to kluby old boyów, którzy szukają albo gwiazd i glamour, albo jakichś dziwacznych odkryć.  Byłam ostatnio kilka razy w jury z ludźmi, którzy są selekcjonerami ważnych festiwali i patrzyłam na ich kryteria ocen oszołomiona. Zrozumiałam, że oni krążą w jakiejś metarzeczywistości. Kino nie przetrwa, jeśli będzie tak autystyczne.

Jednak ambitne, artystyczne imprezy, takie jak polskie Nowe Horyzonty czy Warszawski Festiwal Filmowy mają swoich fanatyków.

To prawda, ale na co dzień kino nie może żywić się eventami i żyć w wieży z kości słoniowej. Publiczność  wychowuje się ambitną komercją, która w sposób przystępny i ciekawy mówi ludziom o skomplikowanych sprawach tego świata.

To, co pani mówi, dla Europy jest niemal rewolucją.

Rewolucja dopiero nadejdzie, jeśli nie zaczniemy działać. Niedługo młody widz będzie oglądał wszystko mobilnie. I żeby sale kinowe nie stały się dobrem równie rzadkim jak filharmonie, musimy zmienić w Europie sposób myślenia o kinie.

To się może udać w środowisku, w którym za najlepszy film roku uznaje się artystowskie „Wielkie piękno" Paula Sorrentino, zachwycający część recenzentów, ale niemający żadnej szansy, by przyciągnąć widzów do kin?

Nie wiem, czasem występuję na jakichś sympozjach czy konferencjach, ludzie klaszczą mi i nic z tego nie wynika. W Europejskiej Akademii Filmowej może będę miała jakieś minimalne pole, żeby spróbować pewne pomysły wprowadzić w życie. Trzeba stworzyć rodzaj think-tanku, grup nacisku zarówno artystycznych, jak i politycznych, wpuścić do europejskiego kulturalnego obiegu nową krew.

W Stanach kino środka, o jakim pani mówi, coraz częściej przenosi się do telewizji. Razem ze znakomitymi reżyserami. Jane Campion, Steven Soderbergh, Martin Scorsese, Todd Haynes, David Fincher, Ron Howard – wszyscy kręcą filmy i seriale dla telewizji. Pani zresztą też.

Amerykanie przy pomocy reszty świata hodują jeszcze w kinie trochę osobowości. Bracia Coen, Paul Thomas Anderson, Wes Anderson i kilkunastu innych reżyserów średniego pokolenia mogą funkcjonować, zachowując swoją tożsamość. Ale wielu twórców rzeczywiście ucieka do telewizji. W HBO odrodziły się nawet tak specyficzne gatunki jak western, który rozkwitł w serialu „Deadwood".

W Europie też się taki trend pojawia?

Seriale przebijające się w świat tworzą tylko Anglicy, Izraelczycy i Skandynawowie. Ci ostatni pojechali po naukę do Stanów. I to zaowocowało. Znakomite „The Killing" zostało sprzedane do USA. Amerykanie i Anglicy robią remaki „Bridge". Młodzi ludzie oglądają polityczny serial „Borgen", a nie filmy z festiwalu w Locarno czy Wenecji.

W Polsce tylko HBO stara się nadążyć za tym trendem.

Nie wiem dlaczego dopuściliśmy do tego, że telewizja publiczna jest zawładnięta przez ludzi niekompetentnych albo z nadania politycznego. Na pewno nie patriotów ambitnej, ciekawej produkcji filmowej.

Przed kilkoma laty nie udało się tam pani zrobić bardzo interesującej, politycznej „Ekipy".

Wtedy zatrzymał ją Wildstein. Ale PiS-u dawno już nie było, gdy moi producenci próbowali doprowadzić do realizacji drugiej części serialu. Pół roku temu dostali odpowiedź, że TVP nie jest zainteresowana tą produkcją z powodów wizerunkowych. To znaczy, że mogę kręcić filmy dla telewizji amerykańskiej, a nie jestem dość atrakcyjna dla polskiej? Ja myślę, że decydenci z telewizji publicznej – choć uważają się za liberalnych miłośników sztuki – wciąż żyją w głębokiej komunie. Na razie więc zdecydowałam się właśnie wyreżyserować dla NBC serię, która jest nową adaptacją „Rosemary's Baby". Polański czytał scenariusz i podobał mu się. Rzeczywiście, jest dobrze napisany.

A polskie projekty?

Jestem otwarta na współpracę, ale – nie licząc HBO – nie dostaję z kraju propozycji. Mam jednak swój projekt: chcę nakręcić film według prozy Tokarczuk.

Nie myślała pani o własnym scenariuszu? Jak mało kto ma pani możliwość popatrzenia na Polskę z dystansu.

Z dystansu widać to samo, co z bliska. O czym mam opowiadać? Że okładamy się nawzajem trupami, że naród jest podzielony, że coraz silniejszy jest katolicki nacjonalizm? Coś tam skrobię, piszę o ludziach, którym chciałam się przyjrzeć, ale sytuacja tak dynamicznie się degraduje, że nie mogę nadążyć. Bardziej liczę na film według Tokarczuk, który może się stać prowokacją.

Nie boi się pani używać tego słowa?

Nie, bo Polsce prowokacja jest potrzebna. Podobnie jak uczciwe spojrzenie na siebie. Bo nie da się niczego budować na nienawiści, a nie wiem już, jaka ilość piachu byłaby potrzebna, żeby zasypać rowy, które dziś dzielą ludzi. Niedawno od pewnego polskiego polityka usłyszałam, że moje wypowiedzi są bardzo skrajne. ?A to nieprawda. Jestem lewicowo-liberalną konserwatystką i odnoszę się do wartości, które w Europie są przyjęte i uznawane. Tylko kogo w Polsce uważa się za konserwatystę? Ojca Rydzyka. A w Anglii Camerona, który wprowadził małżeństwa dla gejów. Będąc w Europie, nie jesteśmy w niej, bo używamy tych samych terminów na oznaczenie zupełnie innych rzeczy. Dziś moją nadzieją są już tylko młodzi inteligenci. Nie z prawej strony, bo ta jest dla mnie trudna do przyjęcia. Ale z centrum z Kulturą Liberalną czy z lewicy z Krytyką Polityczną. To ciekawe grupy, szkoda, że tak wąskie.

A sztuka nie może pomóc ?w zasypywaniu przepaści między ludźmi?

Ona zawsze jest szansą na porozumienie, bo używa języka emocji. Problem w tym, że aby te emocje odebrać, też trzeba mieć minimum otwarcia. To otwarcie czuję w Europie, dlatego również przyjęłam funkcję w Akademii. Część polskich środowisk musi jeszcze do niego dojrzeć.

Agnieszka Holland – reżyserka i scenarzystka

W latach 70. współtworzyła kino moralnego niepokoju, realizując m.in. „Aktorów prowincjonalnych", „Gorączkę" i „Kobietę samotną". Od stanu wojennego mieszka na Zachodzie. Trzykrotnie nominowana do Oscara za scenariusz „Europa, Europa" oraz za filmy nieangielskojęzyczne „Gorzkie żniwa" i „W ciemności". Inne jej ważne filmy: „Olivier, Olivier", „Tajemniczy ogród", „Zabić księdza", „Całkowite zaćmienie", „Plac Waszyngtona". Realizuje filmy i seriale dla telewizji amerykańskiej.

Rz: Od 1 stycznia jest pani przewodniczącą zarządu Europejskiej Akademii Filmowej. Co zadecydowało, że pani tę funkcję przyjęła?

Agnieszka Holland:

Pozostało 99% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"