Nie ma powodu dramatyzować w kwestii stanu zdrowia najstarszej z największych gwiazd rocka. 73-letni Dylan, który w sobotę zagra w Dolinie Charlotty koło Słupska, skutecznie zaklina czas magiczną nazwą tournée „Never Ending Tour" – jest to najdłuższa trasa koncertowa w historii, bo trwa od lipca 1988 r.
W tym czasie kondycja muzyka ulegała jednak zmianie. Rzadziej sięga po gitarę, bo palce nie są tak sprawne jak kiedyś. Jednocześnie nadaje ton, grając na organach, stojąc nieco z boku estrady, by mieć pod kontrolą cały zespół.
Zachowuje się jak antyidol. Jego twarz skryta jest w podwójnym cieniu: szerokiego ronda kapelusza oraz odpowiednio ustawionych świateł. Głos z każdym rokiem staje się coraz bardziej chrapliwy, drapieżny – ale na tym polega urok stylu śpiewania Dylana, który na początku wielu krytyków kontestowało. Aż stał się niepowtarzalną marką, tak jak zwariowany styl gry na harmonijce ustnej.
Czas na wspomnienia
Spekulacji związanych z wiekiem muzyka dostarczyła ostatnia studyjna płyta, czyli „Tempest", wydana dwa lata temu. Szeroko komentowano jej tytuł, który nawiązuje również do sztuki Williama Szekspira, ostatniej w jego dorobku, będącej pożegnaniem ze sceną i światem. Spekulacje fanów podgrzewała fotografia na okładce, przedstawia bowiem rzeźbę nagrobną. A tytułowa kompozycja – trwający aż 14 minut utwór – jest epickim obrazem tonięcia „Titanica".
Dylanowi, jak każdemu człowiekowi podsumowującemu życie, zebrało się na wspomnienia. Finałowa kompozycja „Roll on John" jest hołdem złożonym Johnowi Lennonowi, którego poznał podczas wizyty Beatlesów w Ameryce w 1964 r. Tekst zawiera fragmenty „Come Together" z „Abbey Road", a także z „A Day in the Life" z „Sierżanta Pieprza". Jedni mówili o przemijaniu i rosnącej melancholii barda, inni podkreślali jego żywotność. „Tempest" ukazał się przecież 11 września 2012 r., dokładnie 50 lat po premierze debiutanckiego krążka „Bob Dylan" (1962).