Bob Dylan odwiedza Polskę

Po raz pierwszy od sześciu lat Bob Dylan odwiedza Polskę. Może to ostatnia okazja zobaczenia go w naszym kraju - pisze Jacek Cieślak.

Publikacja: 05.07.2014 09:26

Nie ma powodu dramatyzować w kwestii stanu zdrowia najstarszej z największych gwiazd rocka. 73-letni Dylan, który w sobotę zagra w Dolinie Charlotty koło Słupska, skutecznie zaklina czas magiczną nazwą tournée „Never Ending Tour" – jest to najdłuższa trasa koncertowa w historii, bo trwa od lipca 1988 r.

W tym czasie kondycja muzyka ulegała jednak zmianie. Rzadziej sięga po gitarę, bo palce nie są tak sprawne jak kiedyś. Jednocześnie nadaje ton, grając na organach, stojąc nieco z boku estrady, by mieć pod kontrolą cały zespół.

Zachowuje się jak antyidol. Jego twarz skryta jest w podwójnym cieniu: szerokiego ronda kapelusza oraz odpowiednio ustawionych świateł. Głos z każdym rokiem staje się coraz bardziej chrapliwy, drapieżny – ale na tym polega  urok stylu śpiewania Dylana, który na początku wielu krytyków kontestowało. Aż stał się niepowtarzalną marką, tak jak zwariowany styl gry na harmonijce ustnej.

Czas na wspomnienia

Spekulacji związanych z wiekiem muzyka dostarczyła ostatnia studyjna płyta, czyli „Tempest", wydana dwa lata temu. Szeroko komentowano jej tytuł, który nawiązuje również do sztuki Williama Szekspira, ostatniej w jego dorobku, będącej pożegnaniem ze sceną i światem. Spekulacje fanów podgrzewała fotografia na okładce, przedstawia bowiem rzeźbę nagrobną. A tytułowa kompozycja – trwający aż 14 minut utwór – jest epickim obrazem tonięcia „Titanica".

Dylanowi, jak każdemu człowiekowi podsumowującemu życie, zebrało się na wspomnienia. Finałowa kompozycja „Roll on John" jest hołdem złożonym Johnowi Lennonowi, którego poznał podczas wizyty Beatlesów w Ameryce w 1964 r. Tekst zawiera fragmenty „Come Together" z „Abbey Road", a także z „A Day in the Life" z „Sierżanta Pieprza". Jedni mówili o przemijaniu i rosnącej melancholii barda, inni podkreślali jego żywotność. „Tempest" ukazał się przecież 11 września 2012 r., dokładnie 50 lat po premierze debiutanckiego krążka „Bob Dylan" (1962).

– „Tempest" zaskoczył mnie – powiedział w wywiadzie dla „Rolling Stone". – Piosenki spadły na mnie z nieba: dosłownie. Miałem inne plany. Myślałem o płycie o tematyce religijnej. To wymaga jednak większej koncentracji.

„Tempest" wszedł do znakomitego cyklu nowych klasyków Dylana, który rozpoczął krążek „Time out of Mind" z 1997 r. – To był album, który skomponowałem z myślą o nowej publiczności przychodzącej na moje koncerty – powiedział Dylan. – Zazwyczaj nie zna moich starszych piosenek, które napisałem w poprzednich trzech dekadach.

Próba się powiodła. Dylan zyskał rzesze młodszych fanów, co widać na koncertach. Zauważa to również sam muzyk. – Moje piosenki zawsze odnoszą się do współczesności – powiedział „Rolling Stone" z lekkim odcieniem samozadowolenia.

Strategia wydawnicza

Od czasu „Tempest" nie zaskoczył nas nowymi piosenkami, choć w zanadrzu ma pewnie wiele niedokończonych kompozycji. Jego strategia wydawnicza od lat oparta jest jednak na dwóch nurtach – prapremier i ujawniania niepublikowanych oficjalnie nagrań, często tak zwanych ?bootlegów. Ostatnio podjął ryzykowny krok, jakim było przypomnienie jego bodaj najbardziej krytykowanej  płyty, czyli „Self Portrait". Premierę w 1970 r. „Rolling Stone" skwitował mocnym pytaniem: „Co to za gówno?".

Nawet najbardziej zagorzali fani muszą przyznać, że nie było ono bezzasadne. Gdy dziś słucha się tych nagrań, bolą zęby od przesłodzonych orkiestrowych aranżacji. Jako pierwszy bezsensowność takiego muzycznego entoura-ge'u wyczuł Paul McCartney, który odarł z orkiestrowej pozłoty swoje piosenki z „Let It Be", popsute wcześniej przez producenta Phila Spectora. Zabieg Dylana też przyniósł pozytywny skutek. Nagrania są krótkie, ale chce się do nich wracać. Zwłaszcza do dwóch wykonanych z Geor-ge'em Harrisonem – „Time Passes Slowly" i „Working on a Guru". Zarejestrowano je podczas oczekiwania na Elvisa Presleya, który nie chciał jednak nagrać niczego ze swoimi największymi konkurentami. Nie przyszedł.

Niedawno po raz pierwszy ukazał się na DVD słynny koncert „The 30th Anniversary Concert Celebration", zorganizowany 22 lata temu w trzydziestą rocznicę rozpoczęcia kariery Dylana. Gdy przegląda się listę gości, wniosek nasuwa się sam: tacy giganci, jak Johnny Cash, George Harrison i Lou Reed nie żyją, a on przemierza świat, planując po obecnych koncertach w Europie wizytę na antypodach.

Jego songi nasycone odwołaniami do Starego Testamentu, Ewangelii i klasyki folk uczyniły go klasykiem poezji. Jesienią zeszłego roku „The New York Times" w tekście o tytule trawestującym wielki przebój barda – „Pukając do drzwi Nagrody Nobla" – domagał się wpuszczenia Dylana do literackiego nieba. Argumentował, że jeśli znalazło się tam miejsce dla takiego cyrkowca jak Dario Fo, to Dylan jako poeta i bojownik o wolność powinien trafić tam czym prędzej.

Dla nas najważniejsze powinno być to, że znowu zdecydował się na koncert w Polsce, bo kiedy ostatnio pojawił się w kraju, warszawska Stodoła pęczniała od fanów z całego świata i nie wszyscy mogli zobaczyć ten mocny show.

Przerwany koncert

Wcześniej mieliśmy okazję wysłuchać go dwa razy w roku 1994 r. W zasadzie niepełne dwa razy, bo koncert na krakowskim stadionie Cracovii przerwała burza. On chciał grać, ale zszedł ze sceny zmuszony przez menedżera. Potem w warszawskiej Sali Kongresowej, gdzie zaskoczył zwolenników akustycznych ballad potężną dawką gitarowego czasu.

Jak teraz będzie – przekonamy się w sobotę, gdy Dylan zagra na otwartym powietrzu dla 11 tysięcy widzów. Można się spodziewać co najmniej 20 szlagierów, w tym „All Along the Watchtower" i „Blowin' in the Wind" w finale.

Dylan zdaje sobie sprawę, że wyróżnia się koncertową aktywnością na tle rówieśników i młodszych kolegów. Nie chce wracać do lat 1966–1974, kiedy zaniechał występów i nie zagrał m.in. na Woodstock.

– Zrezygnowałem z grania, ale potem wróciłem. Rzeczy się zmieniają. Ale są też tacy, którzy wolą jechać do Las Vegas i tam czekać na słuchaczy. Kto wie,  może i ja tak zrobię. Jest wiele sposobów, żeby w fatalny sposób skończyć karierę – mówi z sarkazmem.

Legendy rocka w Dolinie Charlotty

Dylan, Fish i Anderson w amfiteatrze

W tym roku odbywa się już siódma edycja Festiwalu Legend Rocka. Inicjatywa właścicieli kompleksu wypoczynkowo-rozrywkowego w Dolinie Charlotty koło Słupska imponuje nietuzinkowością. Nie ma drugiej takiej imprezy ?w Polsce.

Początki były jednak skromne.

– Zaczynaliśmy spokojnie od zapraszania mniejszych grup, polskich zespołów czy alternatywnych składów zespołów z lat 60., takich jak The Animals – mówi „Rz" Mirosław Wawrowski, szef Legend Rocka. – A gdy rosła widownia, wraz z nią trzykrotnie powiększaliśmy amfiteatr. Teraz możemy pomieścić 11 tysięcy słuchaczy. Ostatnią rozbudowę przeprowadziłem dwa lata temu, gdy zdecydowałem, że przyszedł czas na największe gwiazdy.

Do Doliny Charlotty przyjechały już UFO, Saxon, Thin Lizzy i mocniejsze grupy jak Deep Purple, a także byli muzycy The Doors. W swoim gatunku to wciąż pierwsza liga.

Grały tu najważniejsze zespoły rockowe z Polski, w tym Perfect, Budka Suflera, Dżem i TSA. A w zeszłym roku doszło do przełomu – oprócz Alice'a Coopera i Johna Mayalla pojawił się sam Carlos Santana.

– Zakochał się w naszej dolinie –  opowiada Mirosław Wawrowski. – A przed koncertem, zanim wszedł na scenę, bez opieki ochroniarzy spacerował w tłumie fanów, który oszalał z radości. Nie mógł doczekać się występu, zaczął grać pół godziny wcześniej i zapowiedział, że skończy dopiero wtedy, jak mu wyłączymy prąd. Osobisty ochroniarz Carlosa mówił mi, że nie widział szefa w takiej euforii od dziesięciu lat. Potem zaś zdarzyła się następująca sytuacja: zadzwoniła szefowa mojego marketingu, żebym przyszedł na scenę, bo jest dramat i Santana nie chce grać. Pomyślałem, że chwilę byłem w muzycznym raju, a teraz zaczyna się piekło. Mało nie dostałem zawału serca. Z najczarniejszym myślami szedłem na scenę, gdzie się okazało, że Carlos zrobił mi najprzedniejszy kawał: wkręcił mnie! Poprosił mnie do siebie i wręczył swoją gitarę z dedykacją „Dla Mirka z miłością i szacunkiem" oraz bukiet róż.

W tym roku pierwszego dnia festiwalu, w piątek, zaplanowano występ popularnego wciąż w Polsce Fisha, pierwszego wokalisty Marillion, i Iana Andersona, który zagra największe przeboje Jethro Tull.

Bob Dylan jest gwiazdą sobotniego wieczoru. Występ poprzedzi brytyjska skrzypaczka Anna Phoebe. Dylan dba, by zaproszeni na ten sam koncert artyści różnili się od niego stylistycznie.        —j.c.

Nie ma powodu dramatyzować w kwestii stanu zdrowia najstarszej z największych gwiazd rocka. 73-letni Dylan, który w sobotę zagra w Dolinie Charlotty koło Słupska, skutecznie zaklina czas magiczną nazwą tournée „Never Ending Tour" – jest to najdłuższa trasa koncertowa w historii, bo trwa od lipca 1988 r.

W tym czasie kondycja muzyka ulegała jednak zmianie. Rzadziej sięga po gitarę, bo palce nie są tak sprawne jak kiedyś. Jednocześnie nadaje ton, grając na organach, stojąc nieco z boku estrady, by mieć pod kontrolą cały zespół.

Pozostało 93% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"