Od buntowników do antybohaterów

Kiedy się wydawało, że nie ma szans na nowe nagrania zespołu Pink Floyd – muzyczny świat zaskoczyła informacja, że całkowicie premierowy album „The Endless River” ukaże się 10 listopada. „Rzeczpospolita” jako jedyna redakcja prasowa w kraju uzyskała dostęp do niewydanej jeszcze płyty.

Aktualizacja: 19.10.2014 17:08 Publikacja: 18.10.2014 02:00

Od buntowników do antybohaterów

Foto: ROL

Pink Floyd sprzedali ponad ćwierć miliarda albumów i gdyby nie „Thriller" Michaela Jacksona, do dziś pozostawaliby autorami rekordu, jaki pobił wydany w 1973 r. album „The Dark Side of the Moon". Sprzedany w 45 milionach egzemplarzy, dzięki takim legendarnym kompozycjom jak „Time", „Money" czy „Great Gig in the Sky".

„The Endless River" jest hołdem dla Ricka Wrighta, nieżyjącego pianisty grupy. To album paradoks, ponieważ nie byłoby tych nagrań, gdyby nie Rick Wright, pianista-założyciel zespołu, który najwięcej wycierpiał od kolejnych liderów formacji. Roger Waters wyrzucił go z zespołu podczas pracy nad „The Wall", David Gilmour zaś i Nick Mason nie przyjęli go do oficjalnego składu, gdy legenda symfonicznego rocka wracała już bez Watersa albumem „A Momentary Lapse of Reason".

Potem relacje między muzykami się ułożyły. Rick Wright znowu stał się podporą Pink Floyd i głównym współtwórcą charakterystycznego brzmienia na ostatnim wydanym za jego życia studyjnym albumie zespołu „The Division Bell" (1994). Gilmour zaprosił Wrighta do udziału w nagraniu solowej płyty „On an Island", a także na tournée promującego album. Największy na trasie koncert dla 50 tysięcy fanów odbył się w Stoczni Gdańskiej w 2006 roku w 26. rocznicę powstania „Solidarności". To był ostatni publiczny występ Wrighta. Zmarł 15 września 2008 r. na kilka dni przed światową premierą albumu „Live in Gdańsk".

Już po śmierci pianisty David Gilmour i Nick Mason sięgnęli po taśmy zarejestrowane podczas sesji „The Division Bell". Posłużyli się metodą, z jakiej korzystali m.in. żyjący muzycy The Beatles, którzy nagrali nowe piosenki, korzystając z niedokończonych utworów Johna Lennona „Free As Bird" i „Real Love". Czerpiąc z archiwalnych nagrań Wrighta, Gilmour i Mason stworzyli „The Endless River", najprawdopodobniej ostatni album Pink Floyd. W ten sposób spełniono wolę pianisty zespołu.

– Na początku, kiedy zdecydowaliśmy się nagrywać „The Division Bell", zamierzaliśmy nagrać jedną płytę z kompozycjami wokalnymi, a drugą – z instrumentalnymi – ambientową, wyciszoną – wspomina Nick Mason. – Ostatecznie zdecydowaliśmy, że ukaże się tylko pierwsza płyta, w związku z tym wiele materiału pozostało niewykorzystane.

Ukazujący się za trzy tygodnie album oparty jest na improwizacjach, w których pojawiają się nawiązania do eksperymentalnych kompozycji z albumu „Ummagumma", płyty „Atom Heart Mother", atmosfery „Wish You Were Here" z naciskiem na kompozycję tytułową oraz „Welcome to The Machine", a także „Another Brick in the Wall". Całość podzielona jest na cztery strony – jak podwójny album winylowy i zwieńczona monumentalną balladą „Louder the Words". Zaśpiewał ją David Gilmour, a tekst napisała żona Polly Samson, która towarzyszyła muzykom podczas ostatniego koncertu w Gdańsku.

– Płyta jest hołdem dla Ricka – mówi David Gilmour. – W wielu momentach przywołuje wspomnienia i jest bardzo emocjonalna. Muzyka powstała w trakcie ostatnich sesji do „The Division Bell". Graliśmy we trójkę w moim studiu Astoria, na łodzi cumującej na Tamizie, a partie klawiszowe Ricka w tej kompozycji przypominają mi, że uczysz się cenić coś dopiero, gdy to stracisz. Oczywiście, słuchanie nagrań naszej trójki spowodowało, że znów odczuwałem żal po śmierci Ricka. Odszedł na zawsze, a wraz z nim szansa na nowe nagrania. Dlatego album jest ostatnią szansą, jaką mają wszyscy, by usłyszeć jego grę z nami. Pracując nad płytą, przesłuchaliśmy ponad 20 godzin muzyki. Do zarejestrowanych taśm, dzięki nowoczesnym technologiom XXI wieku, dodaliśmy nowe partie i zapragnęliśmy, żeby to była część naszego repertuaru.

Już same tytuły – „Things Left Unsaid", „The Lost Art of Conversation" czy „Louder Then Words", podkreślają główny temat albumu – zerwanego dialogu oraz tego, co niewypowiedziane. Zwłaszcza ta ostatnia kompozycja, która stanie się z pewnością jednym z największych przebojów Pink Floyd. Jej słowa są poruszające.

„Wkur...liśmy się i biliśmy


Poniżaliśmy się wzajemnie


Ale muzykę komponowaliśmy razem"

– Ani Rick, ani ja nie byliśmy dobrzy w komunikacji słownej – komentuje Gilmour. – Moja żona Polly pomyślała sobie, że powinniśmy wyrazić to, co robiliśmy poprzez muzykę. Przy okazji pomogła nam, pisząc słowa do piosenki, kiedy kompozycja była już ukończona. Te słowa opisują nasze relacje, ale i to, co potrafiliśmy zdziałać razem.

Narkotyczny rozdział ?historii rocka

Pink Floyd to wielka muzyka, którą tworzyli muzycy niewolni od małostkowych zachowań. Trawestując tytuł najsłynniejszej płyty, można powiedzieć, że opisywali ciemną stronę życia. Własnego życia. Jeszcze mocniej brzmi cytat z albumu: „Jest tylko ciemność".

Współtworzyli jeden z najbardziej depresyjnych rozdziałów rocka dotyczący narkotyków. Ich największym konsumentem był pierwszy lider Pink Floydów Syd Barrett. Komponowanie niesamowitej, psychodelicznej muzyki okupił uzależnieniem od LSD. Każdego dnia odbywał nawet po kilka „kwaśnych podróży". W domu, gdzie mieszkał, trzeba było uważać, bo każda szklanka wody mogła być zaprawiona rozpuszczoną pigułką. Na koncertach zamiast grać, stał z opuszczonymi rękoma i gitarą zwieszoną z szyi.

Wspierać Barretta miał nowy, piąty członek zespołu – gitarzysta David Gilmour. Z jego udziałem muzyka się zmieniła. Zamiast psychodelii ważniejszy stał się blues. Wright i Waters postawili na symfoniczne brzmienie. Ale to Gilmour był przyjacielem Syda. Razem zarabiali ulicznym graniem podczas „lata miłości" we Francji. Syd, domyślając się, że koledzy znaleźli jego następcę, wycofywał się na drugi plan. Finał był okrutny. Jadąc na jeden z koncertów, muzycy po prostu nie zabrali kolegi: „A pieprzyć, co się będziemy przejmować!" – rzucili tylko w samochodzie. Syd pogrążał się w narkotykowym nałogu, co pogłębiało objawy schizofrenii. Wyrzuty sumienia muzyków obrodziły jedną z najsłynniejszych płyt „Wish You Were Here", z dedykowaną pierwszemu liderowi kompozycją „Shine On Your Crazy Diamond".

– Śpiewam piosenki Syda, bo tylko w ten sposób mogę dziś oddać mu hołd i podzielić się swoimi emocjami – mówił w wywiadzie dla „Rz" David Gilmour. – Jego choroba to smutna historia. Był poetą, założycielem Pink Floydów, współtworzył brzmienie grupy. Jego wpływ na mnie i pozostałych muzyków kolegów jest tematem sporów naszych fanów do dziś.

– Zdaję sobie sprawę, że sporne sprawy związane z kontraktami i to, jak obeszliśmy się z Sydem Barrettem, wywołują u wielu ludzi smutek – mówił mi perkusista Nick Mason. – Z czasem również David Gilmour przestał być zainteresowany Pink Floyd. Niezbyt dobrze czuł się już podczas ostatniej trasy koncertowej zespołu. Gilmour i Waters zmieniali się. David z początku czuł się zagubiony, ponieważ wolał wolniejszy styl pracy od tego, który narzucał Roger. Ten czuł się liderem, miał wielkie aspiracje, wizję rozwoju. Lubił osiągnąć cel, zrealizować zadanie.

Niesamowite jest to, że Floydzi stali się z czasem negatywnymi bohaterami swoich oskarżycielskich piosenek, m.in. „Money", w której atakowali pazerność innych: biznesmenów i ludzi show-biznesu. To wręcz szatański paradoks, że właśnie płyta zawierająca kompozycję o wielkiej kasie uczyniła z nich milionerów i wprowadziła w pułapkę. Głównie Rogera Watersa. Gdy przyjęto zasadę, że muzycy dzielą honoraria za nagrania w zależności od tego, ile skomponowali utworów na płytę, Waters potrafił zgarnąć więcej, dodając nagle dwie miniatury. Tak stało się podczas sesji „The Animals".

Media nie pozostawiały na muzykach suchej nitki. „Nie znam żadnego innego zespołu rockowego, którego muzycy wiedliby równie burżuazyjne życie w zaciszach swoich domostw". Mason potwierdzał: „Bardziej zajmowało nas wynajęcie kortu do squasha, niż dopracowanie naszego setu koncertowego. Wykazywaliśmy się rażącym brakiem zaangażowania, bardzo wtedy potrzebnego". Pink Floyd z buntowników stali się antybohaterami pokolenia punk i Sex Pistols.

Dlatego historia zespołu rozpada się na dwie części. Pierwsza to genialna muzyka, druga zaś historia postępującej nienawiści, rozpadu, a także katastrofy finansowej na przełomie lat 70. i 80. To właśnie wtedy grupa utopiła gigantyczne zyski, inwestując w nieuczciwy fundusz powierniczy. Doszło do tego, że tylko konieczność spłaty długo cementowała muzyków, gdy nagrywali „The Wall". Geneza tej płyty też była ponura. Za bezpośrednią inspirację uważa się incydent podczas koncertu w Kanadzie, kiedy to Roger opluł naćpanego i przeszkadzającego mu fana. To wtedy zaczął rodzić się projekt opowiadający o murze wyrastającym między artystą i światem, artystą w świecie wielkich, bezdusznych koncertów.

Niestety, Waters, który był wówczas liderem, budował ścianę również między muzykami. Właśnie wtedy zażądał odejścia z grupy pianisty Ricka Wrighta i zatrudnienia go podczas koncertów na umowę-zlecenie.

– Roger, któremu zaczęła już wtedy uderzać do głowy woda sodowa, powtarzał, że mało pracuję, a jednocześnie swoim agresywnym zachowaniem zniechęcał mnie do wszystkiego – mówił Rick Wright. – Z początku nie chciałem się zgodzić na odejście, ale Waters groził, że to on odejdzie, zabierając ze sobą wszystkie nagrania. Pomyślałem o dzieciach, które musiałem utrzymać: że nie będzie płyty i pieniędzy na pokrycie ogromnych długów. Przeraziłem się, co było błędem, bo Roger, moim zdaniem, blefował. Ale nie miałem ochoty dłużej pracować z tym facetem.

Posthippisowska depresja

Ironią losu było to, że po źle skalkulowanym tournée tylko Wright otrzymał wynagrodzenie, a pozostali muzycy musieli spłacać kolejne długi. Waters z jednej strony dokonywał publicznej ekspiacji, z drugiej zaś zachowywał się jak faszystowski wódz, którego wyszydzał w demaskatorskich tekstach oraz pamiętnym filmie. Stracił kontrolę nad sobą. Z gitarzystą Davidem Gilmourem różniło ich wszystko: pochodzenie, wychowanie, poglądy na sztukę i politykę.

Podczas sesji „Final Cut" rozpaczał nad śmiercią ojca zabitego na włoskim froncie II wojny światowej, wytykał Margaret Thatcher agresywną, imperialną politykę w sporze o Falklandy, błagał o pokój w Afganistanie, a jednocześnie niszczył kolegów, dając popis egoizmu i pychy, mówiąc „Pink Floyd to ja". W końcu, za plecami kolegów, zażądał od menedżera renegocjacji warunków kontraktu i przyznania większych tantiem. Procesował się z kolegami, nie szczędził im inwektyw w wywiadach. To dlatego kolejny album Pink Floyd zatytułowali znacząco „Chwilowe zaćmienie umysłu". Waters proces przegrał. A jednak nie ustępował. Kiedy zorganizował koncert „The Wall" w Berlinie, zamiast kolegów zaprosił ich byłe żony.

– Byłem słabym negocjatorem – wyznał Roger Waters w wywiadzie dla „Rz". – Zamiast się dogadywać, iść na kompromis, żądałem zbyt wiele. Konsekwencje były takie, że nie mogłem z nikim długo wytrzymać. Musiałem znosić samotność. Teraz wiem, że odgradzamy się od innych z powodu strachu. Tak było również w moim życiu. Dziś lęk, który odczuwam przed ludźmi, jest mniejszy niż kiedyś. Ale pamiętam dobrze lata, kiedy wywoływał we mnie nieustanną agresję. Bo to najprostszy odruch obronny.

Z dzisiejszej perspektywy ocena Pink Floyd jest inna. Nawet jeśli muzykom pozostały urazy, dojrzeli do tego, by publicznie ich nie demonstrować. Również dzięki temu ważniejsza jest muzyka i to, co osiągnęli na scenie. A zawsze byli w awangardzie. Arcydziełem była eksperymentalna płyta „Ummagumma" wraz z koncertem nagranym w antycznych Pompejach. „Ciemna strona" obrosła legendą nie tylko dlatego, że przyniosła genialne nagrania i stała się zapisem posthipisowskiej depresji. Produkcja „Dark Side of the Moon" to majstersztyk efektów stereo – nagrań wspartych dźwiękami bijącego serca, biegu, helikoptera, zegarów i „jednorękiego bandyty". Kiedy słucha się tych nagrań, trudno uwierzyć, że nie były preparowane z użyciem komputera tylko mikrofonu nagrywającego w żywym planie, m.in. w zakładzie zegarmistrzowskim. Monety wrzucano do miednicy. Potem cięto taśmy, montowano je z użyciem kleju i nożyczek, mnożąc dźwięki na wielośladowym magnetofonie. Tak powstał niezapomniany muzyczny teatr wyprzedzający czasy HD. Perkusja Nicka Masona w „Time" i dziś ma kosmiczne brzmienie. Fortepianowy motyw Ricka Wrighta w „The Great Gig in the Sky" wart jest filharmonii, a dramatycznej wokalizy Clare Torry można by słuchać w operze.

Od początku byli gigantami koncertowymi. Promując pierwsze piosenki, czynili ze swoich występów orgię psychodelicznych przeźroczy. Grając „The Dark Side of the Moon", uczynili głównym scenicznym motywem 18-metrową piramidę nadmuchiwaną helem. Podczas tournée „Animals" latał nad stadionami balon w kształcie świni, symbol negatywnych bohaterów płyty. O tym, jaki potencjał miało „The Wall" przekonał nie tylko film, ale i ostatnia trasa koncertowa, która gościła m.in. na Stadionie Narodowym. To jeden z najbardziej dochodowych projektów w historii show-biznesu. Widowisko Watersa z udziałem laserów, statystów i samolotu przyniosło wpływy 460 mln dolarów, co jest trzecim wynikiem w historii rynku koncertowego.

Floydzi spotkali się ponownie podczas koncertu Live 8 w 2005 r. Waters pokajał się i zaprzestał ataków na Gilmoura, który zdecydował się z myślą o wspólnym występie przerwać sesję nagraniową „On an Island".

Latem 2010 r. David zaprosił Watersa do udziału w charytatywnym koncercie na rzecz ofiar w Palestynie. Nie chcąc grać podczas całego tournée „The Wall", zgodził się na jeden z występów w Londynie. Zapanował pokój, ale daleki był od miłości. Wbrew oczekiwaniom fanów charytatywny koncert w Hyde Parku nie zapoczątkował powrotu supergrupy. Dla Gilmoura była to tylko chwilowa przerwa w nagrywaniu albumu życia, czyli „On An Island".

Z motywów i brzmień znanych wcześniej z dorobku Pink Floyd oraz własnych płyt ułożył nową muzyczną historię harmonijnego, rodzinnego szczęścia w związku z żoną Polly Samson, dziennikarką i pisarką.

Happy endu zabrakło

Roger popełnił kilka poważnych grzechów – mówił mi David Gilmour. – Naprawdę trudno powiedzieć, czy do końca mu je wybaczyłem. Bo kiedy robiłem obrachunek dawnych lat, wydawało mi się, że tak – że mam te problemy już za sobą. Sercu jednak trudniej wybaczyć, to zajmuje więcej czasu. Nie chcę niczego udawać. To wszystko jest bardzo skomplikowane. Spotkaliśmy się z Rogerem, zjedliśmy obiad. Było miło. Nie jesteśmy już wrogami. Ale proszę mi wierzyć, w przeszłości robił dziwne rzeczy.

Teraz się okazuje, że cicha rywalizacja między muzykami trwa. Gdy tylko pojawiła się informacja, że pod szyldem Pink Floyd ukaże się nowy album, Waters opublikował specjalne oświadczenie, w którym prosił fanów, by nie kojarzyć nowych nagrań z jego nazwiskiem, ponieważ od lat znajduje się poza Pink Floyd. Na szczęście powstrzymał się od złośliwych komentarzy, bo wcześniej wypominał kolegom, że pierwszych wersji „A Momentary Laps of Reason" wydawca nie przyjął jako płyty zbyt słabej i odesłał muzyków do studia.

Chociaż nowych nagrań zespołu raczej nie będzie, solowych płyt nie zabraknie. Jeszcze w tym roku może ukazać się nowy album Watersa, a jeśli nie – to na pewno w przyszłym. Nie da się wykluczyć, że zderzy się na liście płytowych bestsellerów z nową płytą Davida Gilmoura. Przypomnimy sobie ciekawy czas, gdy w ostatni piątek sierpnia 2006 r. Roger Waters pokazywał w Poznaniu swoją operę „Ca Ira", a dzień później Gilmour występował w Gdańsku, promując „On an Island". Tymczasem ostatnie słowa Gilmoura o Pink Floyd sprzed kilku dni  brzmią: „Szkoda, że to koniec". Zamiast żałować – lepiej nagrać nowy album. Razem.

Pink Floyd sprzedali ponad ćwierć miliarda albumów i gdyby nie „Thriller" Michaela Jacksona, do dziś pozostawaliby autorami rekordu, jaki pobił wydany w 1973 r. album „The Dark Side of the Moon". Sprzedany w 45 milionach egzemplarzy, dzięki takim legendarnym kompozycjom jak „Time", „Money" czy „Great Gig in the Sky".

„The Endless River" jest hołdem dla Ricka Wrighta, nieżyjącego pianisty grupy. To album paradoks, ponieważ nie byłoby tych nagrań, gdyby nie Rick Wright, pianista-założyciel zespołu, który najwięcej wycierpiał od kolejnych liderów formacji. Roger Waters wyrzucił go z zespołu podczas pracy nad „The Wall", David Gilmour zaś i Nick Mason nie przyjęli go do oficjalnego składu, gdy legenda symfonicznego rocka wracała już bez Watersa albumem „A Momentary Lapse of Reason".

Pozostało jeszcze 95% artykułu
Kultura
Perły architektury przejdą modernizację
Kultura
Afera STOART: czy Ministerstwo Kultury zablokowało skierowanie sprawy do CBA?
Kultura
Cannes 2025. W izraelskim bombardowaniu zginęła bohaterka filmu o Gazie
Kultura
„Drogi do Jerozolimy”. Wystawa w Muzeum Narodowym w Warszawie
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Kultura
Polska kultura na EXPO 2025 w Osace
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne