Ledwie umilkły echa po premierze Mariusza Trelińskiego w Metropolitan w Nowym Jorku, a już mamy kolejny dowód współpracy z teatrami, które przez lata były dla nas niedostępne. „Maria Stuart" Donizettiego to inscenizacja londyńskiej Covent Garden, Teatre Liceu w Barcelonie, Théatre des Champs-Elysées w Paryżu i naszej Opery Narodowej.
Bywamy więc w najlepszym towarzystwie, nasi twórcy są zapraszani, my przyjmujemy europejską czołówkę, ale jednocześnie nie jesteśmy na tyle zamożni i zaradni, by spektaklom dać u nas najlepszą oprawę. To jest właśnie przypadek „Marii Stuart".
Dzięki tej inscenizacji polska publiczność ma okazję poznać reżyserski tandem flamandzko-francuski, Moshe Leiser–Patrice Caurier. Od ponad trzech dekad pracują razem na najważniejszych scenach Europy, a „Maria Stuart" jest wizytówką ich stylu.
Leiser i Caurier chętnie rozgrywają akcję na tle surowych płaszczyzn scenografii, a wyrazistych barw dodają głównie kostiumy. To, co istotne, podkreślają grą świateł lub pokazują w kameralnych ujęciach. Taka jest w spektaklu finałowa scena egzekucji Marii Stuart – w maleńkiej celi z katem, toporem i drewnianym pieńkiem...
Zgodnie z obecną modą ten reżyserski duet zaczął ubierać bohaterów klasycznych oper we współczesne stroje. Akcja toczy się więc w naszych czasach, ale rywalki do angielskiego tronu – Elżbieta I i Maria Stuart – noszą jednak suknie z epoki. Leiser i Caurier chcą w ten sposób podkreślić, że mechanizmy walki o władzę są podobne w każdej epoce.