Głowa pod topór za kiepski śpiew

„Maria Stuart" to kolejny dowód kontaktów Opery Narodowej ze światową czołówką. Nie zawsze jednak zapewniają one sukces.

Aktualizacja: 22.02.2015 20:28 Publikacja: 22.02.2015 20:11

Shlava Mukeria (Leicester), Ketevan Kemoklidze (Elżbieta), Cristina Gianelli (Maria)

Shlava Mukeria (Leicester), Ketevan Kemoklidze (Elżbieta), Cristina Gianelli (Maria)

Foto: TW-ON, Krzysztof Bieliński

Ledwie umilkły echa po premierze Mariusza Trelińskiego w Metropolitan w Nowym Jorku, a już mamy kolejny dowód współpracy z teatrami, które przez lata były dla nas niedostępne. „Maria Stuart" Donizettiego to inscenizacja londyńskiej Covent Garden, Teatre Liceu w Barcelonie, Théatre des Champs-Elysées w Paryżu i naszej Opery Narodowej.

Bywamy więc w najlepszym towarzystwie, nasi twórcy są zapraszani, my przyjmujemy europejską czołówkę, ale jednocześnie nie jesteśmy na tyle zamożni i zaradni, by spektaklom dać u nas najlepszą oprawę. To jest właśnie przypadek „Marii Stuart".

Dzięki tej inscenizacji polska publiczność ma okazję poznać reżyserski tandem flamandzko-francuski, Moshe Leiser–Patrice Caurier. Od ponad trzech dekad pracują razem na najważniejszych scenach Europy, a „Maria Stuart" jest wizytówką ich stylu.

Leiser i Caurier chętnie rozgrywają akcję na tle surowych płaszczyzn scenografii, a wyrazistych barw dodają głównie kostiumy. To, co istotne, podkreślają grą świateł lub pokazują w kameralnych ujęciach. Taka jest w spektaklu finałowa scena egzekucji Marii Stuart – w maleńkiej celi z katem, toporem i drewnianym pieńkiem...

Zgodnie z obecną modą ten reżyserski duet zaczął ubierać bohaterów klasycznych oper we współczesne stroje. Akcja toczy się więc w naszych czasach, ale rywalki do angielskiego tronu – Elżbieta I i Maria Stuart – noszą jednak suknie z epoki. Leiser i Caurier chcą w ten sposób podkreślić, że mechanizmy walki o władzę są podobne w każdej epoce.

Nie należą jednak do reżyserów na siłę szukających nowych sensów w starych dziełach. Starają się za to ożywić operową konwencję, a przede wszystkim nie przeszkadzać śpiewakom.

Niezależnie bowiem, co wymyślą reżyserzy, „Marię Stuart" można wystawiać wtedy, gdy ma się świetne odtwórczynie głównych ról. Królewski konflikt Donizetti opisał bowiem belcantową muzyką i jego opera potrzebuje artystek o wielkiej indywidualności i sile wyrazu.

Pozyskane dla Warszawy Gruzinka Ketevan Kemoklidze (Elżbieta) i Włoszka Cristina Gianelli (Maria Stuart) mają głosy mocne, nośne, ale w ich interpretacjach było za dużo nieczystych dźwięków, by nazwać obie specjalistkami belcanta. Lepsze wrażenie wywarła Włoszka z lirycznymi długimi frazami śpiewanymi piano, ale i ona, i jej sceniczna partnerka nie potrafiły wydobyć z muzyki odpowiedniej skali emocji.

Czym jest belcanto, pokazał za to Shlava Mukeria – tenor o ładnej barwie, naturalnych wysokich dźwiękach. On rozumie, że każda nuta Donizettiego jest ważna do pokazania uczuć, jakie targają zakochanym w Marii Leicesterem. Dobrze zaprezentował się Wojtek Śmiłek (Talbot) oraz miękko śpiewający nasz chór.

„Maria Stuart" to pierwsza premiera przygotowana przez nowego dyrektora muzycznego Opery Narodowej Andrija Jurkiewicza. Zaczął obiecująco, zaprezentował się jako dyrygent, który dba o odpowiednią równowagę brzmień. Prowadząc śpiewaków tonował ekspresję i tempo, byle tylko im nie zaszkodzić. Donizetti wszakże nieco na tym stracił, a tak w ogóle – nowego dyrektora czeka sporo pracy w Operze Narodowej.

Kultura
Wystawa finalistów Young Design 2025 już otwarta
Kultura
Krakowska wystawa daje niepowtarzalną szansę poznania sztuki rumuńskiej
Kultura
Nie żyje Ewa Dałkowska. Aktorka miała 78 lat
Materiał Promocyjny
Bank Pekao nagrodzony w konkursie The Drum Awards for Marketing EMEA za działania w Fortnite
Kultura
„Rytuał”, czyli tajemnica Karkonoszy. Rozmowa z Wojciechem Chmielarzem