Z ustaleń "Rz" i telewizji Polsat wynika, że na początku listopada 2009 r. do Krzysztofa Piesiewicza, senatora klubu PO, zadzwoniła kobieta z informacją, że znalazła w porzuconej reklamówce taśmy z kompromitującymi go nagraniami.
– Przekonywała, że wszystko zniszczono. Senator podarował jej nawet książkę z dedykacją – mówi nasz informator znający materiały śledztwa. – Tymczasem jeszcze tego samego dnia zadzwoniła i powiedziała, że nagrania ma sąsiadka, która oczekiwałaby za nie 150 tys. zł. Senator o sprawie powiadomił organy ścigania, a śledztwo wszczęła Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga. Od tego momentu policja, która zajęła się sprawą na zlecenie prokuratury, przystąpiła do przygotowania prowokacji, by ująć szantażystki. Tymczasem kobiety podniosły cenę za nagrania do 250 tys. zł. Do wymiany miało dojść 18 listopada. To właśnie wtedy na gorącym uczynku policjanci zatrzymali dwie kobiety i mężczyznę. Całej trójce postawiono zarzut szantażu. Grozi im do trzech lat więzienia.
Ta sama grupa już kilka miesięcy wcześniej szantażowała Piesiewicza. Wtedy, jak twierdzi Radio RMF FM, miał im zapłacić pół mln zł.
Ale na tym sprawa się nie zakończyła. W połowie października jedna z kobiet chciała sprzedać kompromitujące Piesiewicza nagrania redakcji "Rz" i telewizji Polsat za 400 tys. zł.
Zdjęcia z amatorskiego filmu opublikował w piątek "Super Express". Widać na nich m.in. senatora ubranego w sukienkę, zażywającego biały proszek. W rozmowie z gazetą tłumaczył, że to "sproszkowane lekarstwo". Szantażyści zaś utrzymują, że kokaina. Twierdzą, że Piesiewicz miał także proponować narkotyki kobietom, z którymi spotkanie zostało nagrane.