- 17 września 1939 r. wypadł w niedzielę. Jak co tydzień zgromadziliśmy się w położonej przy zamku kaplicy. W pewnym momencie po dachu zagrzechotały kule. Wskoczyliśmy pod ławki, kaplica została ostrzelana przez samolot, który przyleciał ze Wschodu. W ten sposób dowiedzieliśmy się, że Związek Sowiecki zadał Polsce cios w plecy - opowiada „Rz” Jan Dowgiałło.
Bolszewicy chcieli nas rozstrzelać
Jego rodzina mieszkała w zamku w Nowomalinie na Wołyniu. 12 km od Ostroga, 5 km od granicy ze Związkiem Sowieckim.
- Przez pierwsze dwa dni przed bramą przelewała się szara rzeka bolszewickiej piechoty. Co to była za zbieranina! Nieobrębione szynele, karabiny na sznurkach. Do dziś pamiętam unoszący się nad nimi fetor. Pot, brud, nieprzetrawiony alkohol - wspomina Dowgiałło.
Po dwóch dniach do zamku w Nowomalinie przyjechało czarnym samochodem dwóch funkcjonariuszy sowieckiej bezpieki po cywilnemu. Przeszukali dom i zabrali całą broń myśliwską. Zabrali także właściciela majątku Karola Dowgiałłę. - Rzekomo miał podpisać jakiś protokół na posterunku w Ostrogu. To był ostatni raz, gdy widziałem ojca - mówi Jan Dowgiałło.
Rodzina dowiedziała się, co się z nim stało, dopiero w latach 90., gdy władze w Kijowie przekazały Polsce tzw. ukraińską listę katyńską. Figurowało na niej m.in. nazwisko Karola Dowgiałły. NKWD zamordowało go wiosną 1940 r., a ciało zostało najprawdopodobniej pogrzebane w masowej mogile w podkijowskiej Bykowni.
- Gdy zabrakło ojca, pod bramą zamku zaczął się gromadzić tłum włościan podburzonych przez sowieckich agitatorów. Sytuacja była coraz bardziej napięta. Pewnego razu bolszewicy chcieli nas rozstrzelać, uratował nas leśniczy. To był moment, w którym mama zdecydowała, że uciekamy - opowiada Jan Dowgiałło. Rodzina przedostała się do Lwowa, a następnie udało jej się uciec do znajdującej się pod niemiecką okupacją Warszawy.