Pławna Górna to malownicza wieś pomiędzy Lwówkiem Śląskim a Jelenią Górą. Do najbliższego miasteczka jedzie się 15 km, do Wrocławia – 130, do Warszawy – 490. Właśnie tyle pięć lat temu zdecydowała się pokonać Joanna Appelt, rodowita warszawianka. Dziś, zamiast przy stole w kawalerce na Kabatach, czerwcowy poranek zaczyna od śniadania w ogrodzie swojego XIX-wiecznego domu i przekonuje, że decyzja o wyprowadzce na prowincję uzdrowiła jej życie. Trudno orzec, czy jest to już dziejowy trend, ale o podobnych odczuciach opowiadają także jej sąsiedzi. Jak zapewnia Joanna, z wielkich miast przenoszą się w okolicę już nie tylko warszawiacy, poznaniacy czy wrocławianie, ale także Niemcy, Holendrzy, Belgowie. Nawet Australijczyk. Na polskiej prowincji jest im nie tylko zielono i spokojnie, ale też taniej. A to w kryzysie się liczy – czytamy w „Przekroju". Aby zostać sąsiadem Joanny w Pławnej Górnej trzeba wyłożyć na dom najmniej ok. 180 tys. zł. W Rusocicach za budynek z 1946 roku właściciel życzy sobie 200 tysięcy. Ok. 250 tys. zł. trzeba zapłacić za średniej wielkości dom w Górkach.
A praca?
- Tu nic nie spada z nieba, trzeba liczyć na siebie. Moi sąsiedzi zajmują się rękodziełem, prowadzą warsztaty artystyczne podczas różnych sezonowych imprez. W naszej okolicy domy są ogromne, więc część sąsiadów prowadzi agroturystykę. Albo, przykładowo, fabryczkę lnianych ubrań. Spośród wszystkich moich znajomych byłam jedyną osobą która szukała tradycyjnej pracy – dodaje Joanna.
Była przekonana, że dobry nauczyciel z długoletnim doświadczeniem zaczepi się wszędzie (z wykształcenia jest geologiem, ale całe zawodowe życie pracowała w szkole ucząc geografii). Szybko okazało się, że na małomiasteczkowy etat mają szansę tylko krewni i znajomi królika, bo państwowymi posadami rządzą lokalne koterie. W rezultacie Joanna przez pierwsze dwa lata była zarejestrowana jako bezrobotna w urzędzie pracy. W mieście byłby to dramat, ale na wsi? - Tutaj brak stałej pracy jest mniej dotkliwy niż w metropolii – tłumaczy spokojnie. Bo na wsi zawsze można pomóc przy wykopkach gospodarzowi, który ma duże pole ziemniaków i dostać trzy worki w rozliczeniu. Albo wypielić sąsiadce ogród, otrzymując w zamian kosz warzyw.
Codzienna kalkulacja
Do niektórych rozliczeń gotówki jednak nie może zabraknąć. Jak szacują właściciele podmiejskich domów: zużycie koksu w zimie to około 3 tony na sezon. Woda (jeśli oczywiście mamy wodociąg) - około 90 zł na miesiąc, prąd - 120 zł. Za to wszystko nie da się rozliczyć w ziemniakach.
Jak twierdzą „prowincjonalni", wieś uczy oszczędzania na każdym kroku. Joanna zauważa na przykład, że teraz zużywa zdecydowanie mniej wody, niż kiedy żyła w Warszawie. - Nie mam liczników, ale mimo to oszczędzam – mówi. - Bo wiem, jaką wydajność ma studnia. Tak samo jest z segregacją śmieci. Z kontrolą zużycia gazu, bo butle są wkopane za domem i jeśli się źle obliczy, gaz się skończy. Darek, który mieszka w super oszczędnym eko-domku, do którego prąd płynie także z kolektorów energii słonecznej, dodaje jednak, że największe oszczędności wynikają z samej specyfiki życia na prowincji. - Tu nie ma dokąd wyjść wieczorem, więc pieniądze, które przepuściłoby się w knajpie, zostają w portfelu – mówi.