Otoczony kamerami marszałek Sejmu Radosław Sikorski ogłosił w środę datę wyborów prezydenckich. Odbędą się one 10 maja. Ewentualna dogrywka, jeśli żaden z kandydatów nie zdobędzie ponad połowy głosów, dwa tygodnie później.
Jak podkreślił Sikorski, swoją decyzję podjął po refleksji i wsłuchaniu się w opinię publiczną. – Miałem do wyboru cztery terminy: 1 maja, 3 maja, 10 maja i 17 maja. Zdecydowałem się pójść środkiem polskiej drogi – argumentował, nawiązując do hasła klipu wyborczego Bronisława Komorowskiego sprzed czterech lat.
Zdaniem opozycji ogłoszenie wyborów na 10 maja nie jest przypadkowe i faworyzuje prezydenta. – Ta decyzja była jasna już od dawna. Platforma i Bronisław Komorowski zabiegali o ten termin, bo jest najbardziej korzystny dla urzędującego prezydenta ze względu na zbitek świąt – 1, 2, 3 maja i 8, kiedy mają się odbyć uroczystości na Westerplatte – oburza się Leszek Aleksandrzak z SLD, który kieruje kampanią Magdaleny Ogórek. – Pan prezydent będzie się wtedy kojarzył jako mąż stanu, który spotyka się z politykami zachodnimi, rozdaje kotyliony, i będzie w centrum uwagi.
Zgadza się z nim Arkadiusz Mularczyk z Klubu Sprawiedliwej Polski. Zastrzega jednak, że Sikorski nie miał wielkiego pola manewru. – Ale to zdecydowanie najlepszy termin dla Komorowskiego. Urzędująca głowa państwa wykorzysta na pewno w 100 procentach długi weekend i te święta do pokazywania się na uroczystościach – podkreśla poseł.
Te zarzuty odpiera jednak koalicja. – Myślę, że data nie odgrywa żadnej roli i nie można jej rozpatrywać w kategoriach korzyści. Jeżeli byłoby wcześniej, to kolidowałoby z obchodami świąt – mówi „Rzeczpospolitej" wicemarszałek Sejmu z PSL Eugeniusz Grzeszczak. Jak dodaje, ludowcy uszanowaliby każdy termin. – A 10 maja jest optymalny według parametrów konstytucyjnych. Nie wietrzymy żadnych podstępów w tej dacie – przekonuje.