Wakacje w PRL z kaowcem

Wspomnienia z wczasów pracowniczych i wycieczek zakładowych są jednym z ważniejszych czynników lirycznej legendy socjalistycznego państwa opiekuńczego i nostalgii za Peerelem

Publikacja: 12.01.2013 13:10

Red

Tekst z archiwum tygodnika "Plus Minus"

W 1975 roku, najlepszym z klasowego punktu widzenia, z wczasów socjalnych (czyli dotowanych) skorzystało 65 procent pracowników umysłowych, 46 procent robotników wykwalifikowanych i 38 procent robotników niewykwalifikowanych. W szczytowym 1977 roku wyjechało na wakacje poza miejsce stałego zamieszkania 46 procent obywateli Polski. Można by zapytać: i komu to przeszkadzało?

Otóż nikomu. To system wyczerpał swoje możliwości. Miejsca w ośrodkach wypoczynkowych były w tymże roku obłożone w przeszło stu procentach, a w budżecie państwa zabrakło funduszy na inwestycje w "sektorze turystycznym". Zaczęło też brakować pieniędzy na dotacje do wczasów. I nie do pokonania okazały się kłopoty aprowizacyjne. W ciągu dekady lat osiemdziesiątych liczba wyjeżdżających na wakacje znacząco zmalała i nigdy już nie powróciła do poziomu z końca lat siedemdziesiątych. Największy spadek nastąpił oczywiście w grupie najmniej zarabiających. Ale wbrew potocznej opinii to nie kapitalizm odebrał im wakacyjne przywileje, tylko socjalizm popadł w zadyszkę.

Przodownicy piszą z wakacji

Masowa rekreacja wakacyjna należała do arsenału ofensywy ideologicznej i propagandowej od początków Polski Ludowej. Ale nie była jej wynalazkiem. W pierwszych latach powojennych baza turystyczna i wczasowa z prawdziwego zdarzenia była przede wszystkim poniemiecka, na tzw. Ziemiach Odzyskanych: w kotlinach Kłodzkiej i Jeleniogórskiej, na Pomorzu Zachodnim i na Mazurach. Kult tężyzny fizycznej, sprawności sportowej i - może przede wszystkim - obronnej oraz skojarzenie jakości odpoczynku wakacyjnego robotników z ich wydajnością produkcyjną był właściwy nie tylko doktrynie socjalistycznej, lecz i narodowosocjalistycznej.

Prawo ludu pracującego do wypoczynku zostało zapisane w Konstytucji PRL, ale nie było zdobyczą wyłącznie jej ustroju. W tym czasie także na Zachodzie wakacyjne wyjazdy zaczęły przybierać coraz bardziej masowy charakter, w miarę jak ludziom pracy przybywało wolnego czasu i nadwyżek w domowych budżetach. W Polsce Ludowej urlopy były dłuższe lub takie same jak w krajach zachodnich, lecz zarobki niższe, niewystarczające na sfinansowanie wczasów choćby dla jednej osoby, nie mówiąc już o całej rodzinie. Władza ludowa postanowiła więc zaliczyć wydatki wakacyjne do funduszu spożycia zbiorowego, a ten rozdzielać według własnego uznania.

Historyk Paweł Sowiński, autor książki o wakacjach w Polsce Ludowej, przytoczył wytyczne z końca lat czterdziestych dla Funduszu Wczasów Pracowniczych. "Pierwszeństwo w ubieganiu się o wczasy mają przodownicy pracy, racjonalizatorzy, mistrzowie oszczędności oraz robotnicy i pracownicy umysłowi zasłużeni w produkcji". Miała to być nie tylko nagroda, ale i wzór dla innych. "Pracownik wyjeżdżający na wczasy pisze list na adres Rady Zakładowej, opisując swoje życie i rozrywki. List jest później odczytywany na zebraniu, przez co zwiększa zainteresowanie wczasami wypoczynkowymi".

Z pieśnią rewolucyjną w góry

Nie jest pewne, czy listy przodowników pracy rzeczywiście były takie zachęcające. Trzeba mieć nadzieję, że w archiwach zachował się choć jeden egzemplarz. Oto bowiem wśród zaleceń dla instruktorów kulturalno-oświatowych znajdowały się takie rozrywki, jak: wspólne czytanie prasy politycznej, pogadanki propagandowe, nauka pieśni rewolucyjnych, spotkania z przedstawicielami miejscowej ludności i przodownikami pracy, wieczorki dobrego czytania, podczas których propagowane były treści marksistowskie. Do rytuału wczasowego należały też czyny społeczne na rzecz miejscowej ludności i pomoc w akcji żniwnej.

Czy gorliwy kaowiec zostawiał podopiecznym czas na wizytę na plaży, wycieczkę w góry czy choćby spacer po deptaku, to jest jeszcze do zbadania. Całkiem możliwe, że łączył przyjemne z pożytecznym, czyli wspinaczkę w góry z nauką pieśni rewolucyjnych. Znam takie opowieści z marszów leninowskich (organizowanych w listopadzie, dla uczczenia rocznicy rewolucji październikowej: na czele szli, na przykład na Giewont, chorążowie ze szturmówkami, a za nimi turyści - w znanym mi przypadku uczniowie starszych klas licealnych - zachęcani przez nauczyciela do śpiewania "Jak dobrze nam zdobywać góry".

Listopad został tu wspomniany nie od rzeczy. Peerelowscy organizatorzy turystyki podjęli bowiem walkę z sezonowością, próbując wydłużyć okres wykorzystania domów wypoczynkowych i tym sposobem podwyższyć ich rentowność (a prawdę mówiąc, zmniejszyć deficyt) i zachować ciągłość zatrudnienia personelu kombinatów wczasowych. Chodziło też o to, aby nie puszczać na urlop jednocześnie zbyt wielu pracowników, przez co plany produkcyjne mogłyby doznać uszczerbku. Nic dziwnego więc, że w zakładach pracy trzeba było niekiedy urządzać łapanki, by wcisnąć komuś skierowanie na wczasy.

Zakazać łamania nóg

Próbę zastosowania reguł gospodarki planowej do organizacji masowego wypoczynku może ilustrować wypowiedź z narady rządowego Komitetu do spraw Turystyki w sprawie preliminarza budżetowego (skądinąd dwie trzecie swojego dorocznego budżetu komitet zużywał na własne utrzymanie). "Wiemy o tym, że w rejonie Zakopanego ileś tam gipsu trzeba rocznie - mówił fachowiec od turystyki - na to, by móc przeciwdziałać złamaniom, zabezpieczać, chronić przed złamaniami. Sądzę, że z tym trzeba w jakiś sposób skończyć. Trzeba stworzyć cały system zakazów, który uniemożliwi łamanie nóg".

Władze PRL nigdy nie zdołały uporać się z rozlicznymi problemami wiążącymi się z wyklętym, ale niezwyciężonym sezonem urlopowym. Przewozem pasażerów na wakacje i z powrotem. Zaopatrzeniem kurortów w żywność, nie mówiąc o napojach chłodzących. Dostarczeniem gazet. Z produkcją pamiątek.

Komitet do spraw Turystyki wpadł na pomysł, jak rozwiązać problem żywienia turystów: utworzyć poza miejscowościami wypoczynkowymi "kuchnie matki", w których przygotowywano by dania, dowożone następnie do domów wczasowych.

Nie jest niestety znany patent komitetu, jak obdzielić tymi potrawami zgłodniałych pensjonariuszy. Komitet rozwiązywał też na przykład takie zagadnienie logistyczne: PTTK nie mogło rezerwować miejsc w czeskich i słowackich schroniskach, ponieważ turystyką zagraniczną zajmował się Orbis. KdsT ustalał zatem i zatwierdzał system pośrednictwa pomiędzy PTTK i Orbisem. Na wszelki wypadek instrukcja obejmowała również sposób uzyskiwania przez schroniska PTTK zgody Orbisu na przyjęcie na nocleg turystów z Czechosłowacji. A gdy trzeba było rozwiązać problem (nierozwiązany zresztą do dziś) higieniczny, powołano międzyresortową komisję do spraw urządzeń sanitarnych na trasach turystycznych.

Kiedy wreszcie puszczono schroniska górskie w ajencję, specjaliści od turystyki nie mogli się nadziwić, że ajenci nie tylko nie domagali się dotacji, ale zaczęli zarabiać i odprowadzać od zysków podatek.

Fałszywe mapy szlaków granicznych

Przez pierwsze dziesięciolecie Polski Ludowej problemem nie do rozwiązania była też kolizja potrzeb turystów z ochroną granic. Większość wypoczynkowych miejscowości - czy to w górach, czy nad morzem - leżała w pobliżu lub na granicy. Do października 1956 roku Bieszczady były w ogóle niedostępne dla turystów. Zamknięty był też najatrakcyjniejszy w Beskidzie Żywieckim szlak szczytowy, gdyż pokrywał się z linią graniczną. W Zakopanem WOP sprawdzały przepustki już na dworcach. A turystom wybierającym się np. na Rysy zabierano przy Morskim Oku dowody osobiste i oddawano dopiero po powrocie. Większość plaż Helu była dla wczasowiczów niedostępna jeszcze w latach osiemdziesiątych, zajmowało je bowiem wojsko, a przy wjeździe na półwysep wartownicy legitymowali podróżnych. Działacze PTTK i GOPR protestowali, ale bezskutecznie, przeciwko fałszowaniu z powodów strategicznych - pobliże granicy państwowej! - map terenów górskich. Po prostu zlikwidowano mapy.

Że można było nawet w krajach demokracji ludowej inaczej podchodzić do spraw turystycznych, pokazywał niedościgły przykład Jugosławii. W pierwszej połowie lat pięćdziesiątych turystyka zagraniczna w PRL właściwie nie istniała. W 1954 roku zgodę na indywidualny wyjazd na Zachód otrzymało czterdzieści osób - przeważnie cudzoziemskich żon obywateli polskich, które chciały odwiedzić rodziny. W tym czasie Jugosławia przyjmowała rocznie kilkaset tysięcy zachodnich turystów. Ich obsługi nie krępował scentralizowany zarządca państwowy. Nie była deficytowa, jak w Polsce, lecz dostarczała znacznych ilości dewiz. Inwestycje w sektorze turystycznym nie tylko nie potrzebowały państwowych dotacji, ale same się finansowały i opłacały następne inwestycje. Dlatego, pomijając różnice klimatyczne, turystycznie kraje byłej Jugosławii są dzisiaj potęgą, a my kopciuszkiem.

Paweł Sowiński "Wakacje w Polsce Ludowej. Polityka władz i ruch turystyczny (1945 - 1989)". Wydawnictwo Trio, Warszawa 2005

Kraj
Były dyrektor Muzeum Historii Polski nagrodzony
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kraj
Podcast Pałac Prezydencki: "Prezydenta wybierze internet". Rozmowa z szefem sztabu Mentzena
Kraj
Gala Nagrody „Rzeczpospolitej” im. J. Giedroycia w Pałacu Rzeczpospolitej
Kraj
Strategie ochrony rynku w obliczu globalnych wydarzeń – zapraszamy na webinar!
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kraj
Podcast „Pałac Prezydencki”: Co zdefiniuje kampanię prezydencką? Nie tylko bezpieczeństwo