Przykłady sypane z rękawa dotyczące podwyżek czy płac pielęgniarek robiły wrażenie i sprawiły niemały kłopot adwersarzowi. Umiał skutecznie zapanować nad mimiką i choć zazwyczaj Tusk w chwilach stresu pokazuje ściągniętą mięśniami twarz i zaciśnięte usta, tym razem tego uniknął. Debata nie przyniosła jednak przełomu w kampanii. Nowe w kontekście ostatnich tygodni było serdeczne odnoszenie się do siebie obu rozmówców. Przy czym w wykonaniu Jarosława Kaczyńskiego to „panie Donaldzie” mogło oprócz warstwy serdeczności kryć także próbę lekkiego traktowania rozmówcy. Lider PO wpadł w tę pułapkę i spontanicznie zakrzyknął w końcu „mów mi Donek”.

I tu przeszarżował. Wyszło to mało poważnie i przyczyniło się do zbudowania wrażenia, że oto „Donek” z „Jarkiem” sprzeczają się, ale nie jest to poważny spór o Polskę mężów stanu. Jest jeszcze jedna rzecz, która mogła z jednej strony pomóc liderowi PO w debacie, z drugiej zaszkodzić – publiczność sympatyzująca z liderem PO. Buczenie, pokrzykiwania z jednej strony ewidentnie przeszkadzały Kaczyńskiemu i dość go irytowały.

Debata, w której to Donald Tusk był w wyraźnej ofensywie, a Kaczyński sprawnie omijał rafy i często, lekceważąc lidera PO, zwracał się bezpośrednio do widzów, zakończyła się moim zdaniem remisem. Oczywiście to subiektywne odczucie. Obiektywne wydaje się co innego – po tej debacie pozostaje wrażenie, że nienawiść kreowana przez ostatnie dwa lata między PiS i PO jest sztuczna, a możliwość porozumienia całkiem realna.