Tekst z archiwum tygodnika Plus Minus
Polska to nie jest kraj dla feministek, i one same zdają się to rozumieć. W feministycznych publikacjach od dłuższego czasu przebija ton rozczarowania i rozgoryczenia, podszytego bardzo charakterystyczną dla lewicy w Polsce złością na „ten kraj" oraz jego ciemnych, niewdzięcznych tubylców, stawiających zajadły opór wysiłkom mającym na celu ich ucywilizowanie. Poprzednia fala modernizatorów do „wybijania Polakom z głów" zacofania chciała używać „kolb sowieckich karabinów". Nowa lewica, której znaczącą składową stanowi feminizm, wierzyła, iż z większym powodzeniem rolę tych karabinów spełnią zachodnie media.
Ale i one okazały się mniej skuteczne, niż oczekiwano. Tak samo jak swego czasu polski chłop i robotnik rozczarowywali marksistów, okazując daleko idący dystans wobec przyniesionego im „wyzwolenia", tak dziś i polskie „siostry" okazały żenująco niewiele entuzjazmu wobec kolejnej rewolucji, niesionej z bardziej przecież atrakcyjnego cywilizacyjnie kierunku.
Złość wynika zazwyczaj z niezrozumienia. Bo rzeczywiście feministki nie rozumieją, dlaczego wciąż są odrzucane, mimo iż przecież reprezentują idącą z Zachodu nowoczesność. Dlaczego nawet w sferach kobiet sukcesu słowo „feministka" stało się synonimem „wariatki", a największą, właściwie jedyną masową organizacją kobiecą w Polsce jest Rodzina Radia Maryja. Właściwie ? była nią do niedawna, bo w ostatnich latach wyrosła jeszcze druga, kluby „Gazety Polskiej".
Zamiast, jak wskazuje ideologia, z „męskim szowinizmem", muszą polskie feministki walczyć przede wszystkim ze „zdrajczyniami" w rodzaju minister Radziszewskiej czy organizatorki akcji antyparytetowej. Nawet bolesny dla wielu z nich ideowy kompromis, jakim było otwarcie tzw. Kongresu Kobiet na środowiska umiarkowane, niewiele dał.