Miłość i nienawiść Jacka Kuronia

Emocjonalny paroksyzm byłych „komandosów” w pierwszych latach istnienia III RP służył zakrzyczeniu własnych wątpliwości po zdradzie ideałów, którą okupiono kompromisy otwierające drogę do sukcesu

Publikacja: 15.09.2012 01:01

Miłość i nienawiść Jacka Kuronia

Foto: Fotorzepa, Piotr Janowski Piotr Janowski

Tekst z archiwum tygodnika "Plus Minus"

Cztery wznowione jako jeden gruby tom książki Jacka Kuronia bez wątpienia stałyby się znaczącym wydarzeniem w polskiej debacie publicznej, gdyby takowa jeszcze istniała. Tym bardziej że tytuł „Autobiografia”, jaki wymyśliła dla tomu „Krytyka Polityczna”, jego wydawca, nie do końca odpowiada prawdzie; stosowniejsza byłaby raczej „Autoanaliza”, a może wręcz „Autopsychoanaliza”.

Książki Kuronia nie przypominają pamiętników, jakie zwykle pozostawiają po sobie politycy czy rewolucjoniści. Autor nie chwycił za pióro, żeby zachować dla potomności kulisy decyzji, które okazały się brzemienne w skutki, tło i ukryte przyczyny wydarzeń historycznych, w których brał udział – choć, oczywiście, i w tej warstwie „Wiara i wina” czy „Spoko! czyli kwadratura koła” zawierają wiele znaczących szczegółów.

Nie chcę się na tym skupiać, ale wiele zawartych w jego zapiskach napomknień stawia w nie najlepszym świetle środowisko, które w III RP znacznie ucukrowało swoją własną legendę.

Począwszy od antypatriotycznych i antykatolickich pasji młodych lewaków, widocznych np. w opisie „komandoskich” sporów, czy protest przeciwko zdjęciu „Dziadów”, nie przyczyni się do wzrostu w siłę posługujących się nimi elementów katolicko-narodowych – aż po zapamiętanie, z jakim w sojuszu z komunistami gotowe było ono tępić inne odłamy antykomunistycznej opozycji. Tu bardzo negliżujące jest na przykład rozżalenie Kuronia, wówczas już ministra w rządzie Mazowieckiego, że na jego żądania, by rozprawić się siłą z okupującymi gmachy partyjne działaczami KPN, Kiszczak udawał chorego, a jego zastępca Dankowski wprost odmawiał i „doradzał cierpliwość”. Chwała Kuroniowi, że nie posunął się do cenzurowania swych wspomnień.

Dlaczego to robiłem?

Przede wszystkim jednak książki Kuronia, zwłaszcza wspomniana „Wiara i wina” oraz „Gwiezdny czas”, to bardzo osobiste, graniczące ze spowiedzią wyznania autobiograficzne, w których na plan pierwszy wysuwa się próba zrozumienia samego siebie i własnej drogi życiowej. Opowiadając: „taki byłem, to robiłem”, nieustannie wraca autor do pytania: „a właściwie dlaczego?”.

Taka szczerość jest bardzo rzadka (na dziennikarskiej giełdzie mówiło się o powstającej latami autobiografii innego z bohaterów lewicy laickiej, która powstać nie mogła, bo przy każdej zmianie na scenie politycznej wspomnienia trzeba było dostosowywać do bieżących sojuszy) i ma swoją cenę. Ceną tą jest obnażenie słabości własnych i własnego środowiska. Ale przynosi też zysk: potomni dużo chętniej akceptują bohaterów nieukrywających, że są tylko ludźmi, niż takich, którzy się silą na pomnikowe pozy.

Lektura wspomnień Kuronia pozwala zrozumieć, dlaczego zaskarbił on sobie tak wielką popularność wśród antypeerelowskich opozycjonistów i zajął tak szczególne miejsce w pamięci. Nie był, jeśli w imię oddawania wielkim sprawiedliwości mogę sobie pozwolić na taką herezję, wybitnym politykiem, mężem stanu, kimś na miarę lewicowego Dmowskiego albo Piłsudskiego drugiej połowy najtragiczniejszego w polskich dziejach stulecia. Jego ideowe wybory, co sam przyznaje bez owijania w bawełnę, okazywały się często naiwne, błędne albo nieistotne.

Był przede wszystkim człowiekiem wielkiego serca i niespożytych sił w realizowaniu tego, co uważał za swą misję – przeciwstawiania się przemocy, wyzyskowi, zorganizowanej krzywdzie, solidaryzowania się z biednymi, poniżonymi, prześladowanymi. On sam jako przyczynę swych życiowych wyborów wskazuje rodzinną tradycję, wychowanie w duchu polskiego romantyzmu, w jego mutacji pepeesowskiej – w którym ofiara, pobrzękiwanie kajdanami, zsyłka i wszelka martyrologia za wolność ludu podniesiona została do najwyższej wartości.

Ten polski romantyzm wniósł jednak Kuroń w czasy o wiele straszniejsze i bardziej skomplikowane niż czasy narodowych powstań czy Waryńskiego. Czasy, gdy wyborów dokonywać można było tylko pomiędzy różnymi rodzajami zła. Porywy serca, z których się Kuroń spowiada i które analizuje, nie gwarantowały przejścia przez nie bez skazy. Ale przyznać trzeba uczciwie, że racjonalne kalkulacje także przywodziły do złego. Honor zachowywali tylko polegli i ci, którzy pogodzili się z zepchnięciem przez Nową Wiarę na margines życia.

Droga sprzeciwu

Kuroń dał się Nowej Wierze porwać – jest to w jego autobiografii nieustającym wyrzutem sumienia, winą, której potrzeba odkupienia popycha go do dalszych działań, do więzienia i poświęceń działalności pomocowej; w małym jednak stopniu obiektem refleksji. Cała biografia niestrudzonego bojownika wyznaczona jest podobnymi porywami serca. Ponieważ widział wokół siebie – być może wyolbrzymioną przez dziecięcą wrażliwość – obojętność Polaków wobec zagłady Żydów, wrogość i uprzedzenia wobec nich, ponieważ skojarzyło mu się to z wzorcami Polaka katolika, ponieważ w walce z komunizmem prowadzonej przez powojenne podziemie zbrojne raziły go akcenty antysemickie (choć sam po latach stara się usprawiedliwić i rozplątać historyczne fatalności, które sekowanych w II RP polskich Żydów popchnęły do masowej kolaboracji z sowieckim okupantem), stał się, na przekór, entuzjastą nowych, stalinowskich porządków.

W entuzjazmie tym poczuł się częścią masy „młodzieży z biedadomków”, ze społecznych nizin, a wręcz ze społecznego dna. Dlatego boleśnie przeżył moment, gdy reżim odesłał ową robotniczą masę tam, gdzie widział jej miejsce, to znaczy do ciężkiej i marnie płatnej pracy na rzecz nowych właścicieli. Doskonale oddaje tę sytuację anegdota o działaczu skarżącym się młodemu Kuroniowi, że na początku, gdy zjawiał się w komitecie w roboczym kombinezonie i z uwalanymi rękami, natychmiast otwierano mu wszystkie drzwi, a teraz woźni pędzą precz i każą się ubrać, jak na rozmowę z władzą należy.

W solidarności z podobnymi temu działaczowi oszukanymi, z potrzeby sprzeciwu, stał się więc Kuroń równie zajadłym krytykiem partii, jak wcześniej był służącym jej aktywistą. Potem znów poryw serca zadecydował o związaniu losów z „komandosami”, wśród których rej wiedli jego wychowankowie z „drużyn walterowskich”. Kolejne porywy serca zbliżały go do Kościoła, do tradycyjnie rozumianej polskości, która z czasem przestała mu się jawić jako siła ciemna i wroga, do zerwania z marksizmem, który pisząc „Wiarę i winę”, ocenił jako „zbiór kilkudziesięciu względnie prostych formułek” potrafiących nawet ostatniemu głupkowi wyjaśnić łopatologicznie wszystkie skomplikowane problemy świata, w czym zresztą widział przyczynę opętania i swojego, i owych mas ludzi z podmiejskich „biedadomków”.

Przegrana z nienawiścią

Jeśli czytać autobiograficzną opowieść Kuronia – a taką jest w dwóch pierwszych tomach – jako wyznania człowieka poszukującego Boga, miłości (akapity poświęcone pierwszej żonie Grażynie, pieszczotliwie zwanej przez niego „Gajką”, zaliczyłbym do najpiękniejszych partii miłosnych współczesnej polskiej literatury), szukającego usprawiedliwienia nie tylko dla siebie samego, ale także dla wszystkich innych, włącznie z tymi, ze strony których doświadczył zdrady czy krzywd, to jest to lektura, podczas której nie sposób nie czuć dla bohatera i autora wyznań podziwu.

Tym boleśniejsze jest wrażenie, z jakim brnie się przez zapiski dokonywane na bieżąco już nie przez prześladowanego opozycjonistę, ale przez Kuronia – dygnitarza i ważną postać establishmentu III RP, i z jakim zamyka się książkę.

Prosty zabieg wydawcy sprawił bowiem, że cała opowieść zyskuje pointę, która trudniejsza była do dostrzeżenia, dopóki cztery książki funkcjonowały oddzielnie.

„Składam tę relację i wciąż dyszę żądzą mordu” – wyznaje szczerze Kuroń w ostatnim akapicie zamykającym tom, a dotyczącym obalenia rządu Jana Olszewskiego 4 czerwca 1992. I dodaje: „po raz pierwszy w życiu przegrywam ze swoją nienawiścią”. Czytelnik, który przeczytałby kilkaset stron z początku, a potem przeskoczył od razu do tych końcowych akapitów, miałby prawo doznać szoku. Czy to ten sam Kuroń? Tam z łagodnością świętego Franciszka z Asyżu stara się każdego komunistę, esbeka, kapusia zrozumieć i wytłumaczyć (co nie wydaje się pozą, choćby w świetle relacji osób, które Kuronia znały – proszę zauważyć, że nawet skłóceni z jego środowiskiem politycy i działacze nigdy mu tej niezwykłej pasji do ludzi nie odmawiali). A tu – furiat „dyszący żądzą mordu” (i znów nie jest to stylizacja; czerwony na twarzy, dosłownie zapluwający się z nienawiści Kuroń pozostaje w mojej pamięci jednym z najbardziej charakterystycznych obrazów związanych z tą datą).

Człowiek, który uchronił się przed osobistą nienawiścią do funkcjonariuszy najbardziej zbrodniczego systemu w dziejach ludzkości – kogo ma nieprzepartą ochotę zamordować? Swych byłych przyjaciół z opozycji, których zasługi, niezłomność i prawość chwali kilkaset stron wcześniej. Dlatego, że chcieli ostatecznego odsunięcia od władzy i rozliczenia opisywanych kilkaset stron wcześniej wspólnych wrogów, szefów i dysponentów aparatu tajnej policji, liderów przemocy i prześladowań? Dlatego, że idee niegdyś wyznawane przez opozycjonistów wspólnie weszły w konflikt z zasadą środowiskowej solidarności, z nakazem „jeden za wszystkich”, który (sam Kuroń to zauważa, i – trzeba powtórzyć – chwała mu za szczerość) cementuje zarówno idealistów walczących z tyranią, jak i przestępcze mafie?

Kolejny poryw serca wzbudzony tym, że – jak zdaje się usprawiedliwiać sam autor wspomnień – Macierewicz ośmielił się umieścić na swej liście bliską jego sercu osobę? Sądzę, że chyba coś więcej. Do pointy, którą mimowiednie zamknął swój autobiograficzny czworoksiąg Kuroń, dodać można jeszcze jedną: właśnie sam fakt, że na owym wyznaniu „po raz pierwszy w życiu przegrywam z własną nienawiścią” autobiografia Jacka Kuronia się kończy.

A przecież dla jego działalności publicznej obalenie rządu Olszewskiego nie wydaje się żadną istotną cezurą. Jeszcze do roku 2001 pozostaje posłem Unii Wolności, w roku 1995 kandyduje na prezydenta – wbrew radom większości politycznych przyjaciół, ale z ich oficjalnym poparciem i z dość dyskusyjnym sukcesem, jakim było 9 procent głosów i trzecie miejsce. Wciąż prowadzi ożywioną działalność społeczną. I o wszystkim tym najwyraźniej nie czuje już potrzeby opowiedzieć współczesnym ani potomnym, choć przecież nie przestaje także pisać książek (ostatnią dyktuje w roku 2004, a więc już ciężko chory).

„Nie panuję nad skutkami”

Fakt porzucenia autobiograficznego dzieła na momencie wspólnego z postkomunistami obalenia pierwszego polskiego demokratycznego rządu od 66 lat jest jednak zrozumiały. Uczciwie mówiąc, ostatni okres działalności Jacka Kuronia pełen jest oznak zagubienia.

Dla czytelnika, który do ostatnich stron „Autobiografii” dojdzie właściwą drogą, strona po stronie, wspomniane „dyszące wściekłością” akapity będą mniej dziwne. Poprzedza je kilkaset stron pracowitego relacjonowania politycznych rozgrywek, personalnych napięć, sporów i zarządzeń.

W przeciwieństwie do opisów działań opozycyjnych, które wypełniają „Gwiezdny czas”, te z „Mojej zupy” i „Kwadratury koła” (znaczący tytuł) czyta się z narastającym znużeniem. Tam gąszcz szczegółów nie zasłania ani na moment sensu całej tej działalności. Ministerialne i partyjne potyczki Kuronia i jego przyjaciół w III RP zdają się natomiast z każdą stroną służyć coraz mniej wiadomo czemu, poza doraźnym – kogoś puknąć, kogoś przesunąć, kogoś nominować. Wielka misja ginie i karleje, aż do momentu, gdy pozostaje z niej tylko moralny imperatyw każący „zabić” Olszewskiego i Macierewicza.

„Faktem jest, że to na moje nazwisko powoływały się zachodnie agencje i ja byłem wyrocznią w sprawie, co się w Polsce dzieje. Wypracowałem to, latami siedziałem przy telefonie, nawet kiedyś Jakub Karpiński nazwał mnie żartobliwie Wielkim Telefonistą… Tyle że teraz nie panuję nad skutkami swego działania, wiem tylko, że powinienem to robić właśnie ja, nie ktoś inny…” – ten jeden akapit, niejedyny, jaki można by tu zacytować, oddaje istotę pułapki, w jakiej znaleźli się i sam Kuroń, i jego formacja.

Z jednej strony: wywalczyli wolną Polskę, więc nie mieli wątpliwości, że to oni muszą nią rządzić, nie tylko dlatego, iż im się należy, ale dlatego, że jeśli nie obejmą w wyłączne posiadanie gabinetów, dostaną się one jakimś radykałom i populistom, którzy zbudują tu nacjonal-faszyzm (ten lęk nie jest może przez Kuronia artykułowany aż tak histerycznie jak u Michnika, ale niewątpliwie jest jednym ze źródeł nienawiści do Olszewskiego i Macierewicza).

Z drugiej zaś: wywalczyli, ale bez żadnego projektu jej urządzenia czy raczej z projektem, który w chwili triumfu rażąco stracił na aktualności. Więc sensem ich rządzenia stało się realizowanie projektu napisanego przez wczorajszych wrogów, pod potrzeby komunistycznej nomenklatury i peerelowskiego establishmentu; projektu skądinąd najgłębiej sprzecznego z ową „duchowością lewicy”, o której pięknie pisze Kuroń na wielu stronach „Winy i kary”.

Zakrzyczeć wątpliwości

Myślę, że świadomość tej, trzeba to jednak tak powiedzieć, zdrady ideałów, którą trzeba było okupić kompromis otwierający drogę do sukcesu, była jednym z czynników wzmagających emocjonalny paroksyzm byłych „komandosów” w pierwszych latach istnienia III RP. Krzyk na nierozumiejących sensu kompromisu „radykałów” zdaje się służyć zakrzyczeniu własnych wątpliwości. Bardzo pouczające, acz w lekturze ponure, są całe akapity, w których Kuroń stara się udowodnić – czytelnikowi? samemu sobie? – że nie ma żadnej postkomunistycznej nomenklatury ani jej uwłaszczenia, i że tak jak jest, musi być, bo inaczej być nie może, można tylko zrobić zrzutkę i podkarmić biedotę darmową zupą.

Dlaczego człowiek, który na wielu stronach dowodzi, że nie jest umysłem przeciętnym, na kolejnych ochoczo ulega prostackiemu argumentowi „braku alternatywy”, jakby naprawdę nie umiał zrozumieć, iż nie ma jednego modelu wolnego rynku i że ten model, który wedle nomenklaturowego projektu tworzy w Polsce – kapitalizmu dla wybranych „reglamentującego” sukces – akurat niewiele ma wspólnego z doświadczeniem Ronalda Reagana czy Margaret Thatcher, którym dowodzono „braku alternatywy”?

Jest to zagadka, nad którą nie sposób się przy lekturze „Autobiografii” nie zastanawiać. Wzmocnię ją anegdotą. Dwie ostatnie z zawartych we wspólnym tomie książek wydał Kuroń już w III RP, w nomenklaturowym wydawnictwie BGW. Jeden ze współtwórców podziemnej „Nowej” (która w III RP cienko przędła, bo wskutek ambicjonalnej decyzji, by nie wychodzić z podziemia, dopóki nie zostanie zniesiona cenzura, straciła prawie rok i nie była w stanie konkurować z nowo powstałymi wydawnictwami komercyjnymi) wyrzucił mu to w prywatnej rozmowie. Zapytał: „jak to, wydawaliśmy cię w podziemiu, ryzykowaliśmy, a teraz, kiedy jesteśmy w potrzebie, ty murowany bestseller oddajesz komunistom?”. Kuroń na to wzruszył ramionami i odpowiedział: „no wiesz, jest kapitalizm, wybieram wydawcę, który lepiej płaci”.

„Autobiografia” to książka, której nie wystarczy czytać. Należy ją studiować. Ze świadomością, że wielkość to także wielkie upadki.

Lipiec 2009

Tekst z archiwum tygodnika "Plus Minus"

Cztery wznowione jako jeden gruby tom książki Jacka Kuronia bez wątpienia stałyby się znaczącym wydarzeniem w polskiej debacie publicznej, gdyby takowa jeszcze istniała. Tym bardziej że tytuł „Autobiografia”, jaki wymyśliła dla tomu „Krytyka Polityczna”, jego wydawca, nie do końca odpowiada prawdzie; stosowniejsza byłaby raczej „Autoanaliza”, a może wręcz „Autopsychoanaliza”.

Pozostało 97% artykułu
Kraj
Podcast Pałac Prezydencki: "Prezydenta wybierze internet". Rozmowa z szefem sztabu Mentzena
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kraj
Gala Nagrody „Rzeczpospolitej” im. J. Giedroycia w Pałacu Rzeczpospolitej
Kraj
Strategie ochrony rynku w obliczu globalnych wydarzeń – zapraszamy na webinar!
Kraj
Podcast „Pałac Prezydencki”: Co zdefiniuje kampanię prezydencką? Nie tylko bezpieczeństwo
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kraj
Sondaż „Rzeczpospolitej”: Na wojsko trzeba wydawać więcej