Żadna z nich nie była klasyczną pięknością, lepiej znały się na uprawianiu kontrabandy niż na etykiecie towarzyskiej, zazwyczaj miały też znacznie więcej ikry niż ich mężowie. Historia obeszła się z nimi dość bezceremonialnie – zapomniała o nich. Niesłusznie, bo odcisnęły jednak swój ślad na polskiej polityce międzywojnia. Maria Wojciechowska oraz dwie panie Mościckie: Michalina i również Maria – pierwsze damy II Rzeczypospolitej – to zwykłe kobiety w niezwykłych sytuacjach. I niezwykle sobie z nimi radzące, o czym pisze Kamil Janicki w swojej nowej, i znowu świetnej książce „Pierwsze damy II Rzeczypospolitej".
Jak rozpętałam zamach majowy
Bodaj najlepsza anegdota o wpływie prezydenckich małżonek na krajobraz polityczny międzywojennej Polski dotyczy Michaliny Mościckiej. „Tym razem otworzyła oczy zaraz przed tym, jak do pokoju wparowała gosposia, pilnie prosząc ją do telefonu. Dzwonił szef polskiego rządu Kazimierz Bartel. Rozgorączkowanym głosem skarżył się na jej męża, przebywającego akurat w stolicy" – żywo relacjonuje Janicki. Bartel pomstował na Mościckiego, że ten wczorajszego wieczoru stanowczo odrzucił pewną propozycję, którą złożył mu marszałek Piłsudski. „Michalina obiecała, że natychmiast zatelefonuje do męża – pisze dalej Janicki. – Tak też zrobiła. Nie wiadomo, jak długo trwała małżeńska rozmowa. Może pięć minut, może piętnaście. W każdym razie wystarczyła, by Mościcki zmienił zdanie. Pół godziny później był już w gabinecie Józefa Piłsudskiego. »Zrobię wszystko, co Komendant każe – zapewnił zrezygnowany – przyjmę wybór na prezydenta«".
Co ciekawe, do nominacji Ignacego Mościckiego na prezydenta RP doprowadziła sytuacja nie mniej anegdotyczna i również związana z pierwszą damą, tyle że poprzednią – Marią Wojciechowską. Piłsudski i Wojciechowscy znali się, lubili i cenili wzajemnie mniej więcej od końcówki minionego stulecia, kiedy wspólnie parali się konspiracyjną robotą. To zresztą właśnie Piłsudski wyswatał ich ze sobą. Polityczne zawirowania połowy lat 20. sprawiły jednak, że stali się przeciwnikami – jeśli nawet nie osobiście, to dla stronników Piłsudskiego Wojciechowski był wrogiem numer jeden. Po Warszawie krążyły więc paszkwile i kawały ośmieszające prezydencką parę, na ulicach odbywały się zaś manifestacje – już nie ośmieszające, ale w całkiem poważnym tonie domagające się zmian u władzy.
Janicki, puszczając wodze literackiego temperamentu, przekonuje, że Maria „czerwieniała ze złości i wstydu", kiedy o tym wszystkim słyszała, tym bardziej że paszkwile nie oszczędziły nawet pączków jej roboty, nie mówiąc o tuzinach gaf dyplomatycznych. Pewnego dnia, kiedy czytała jeden z takich tekstów, „... otworzyły się drzwi. Stanął w nich adiutant przyboczny prezydenta Henryk Comte i... prawa ręka Piłsudskiego – Bolesław Wieniawa-Długoszowski". Nieszczęście całej sytuacji tkwiło w tym, że Wieniawa stawił się w Belwederze na rozmowy ostatniej szansy z prezydentem. Comte – jak później tłumaczył – zaprowadził go do pokojów Marii przez zwykłe „nieporozumienie". Było już jednak za późno. Janicki inscenizuje dalej: „Marii przebiegło przez myśl, by wyrzucić tę zakałę Wojska Polskiego, tego bawidamka i utracjusza za drzwi. Dostrzegła jednak okazję, by wygarnąć mu wszystko, co myśli o swoim dawnym przyjacielu. Kazała adiutantowi wyjść".