Gafy, które zmieniły przeszłość

Stanisław Wojciechowski został prezydentem przypadkiem, a Ignacy Mościcki – bo dostał takie polecenie. Żaden z nich nie był do tej funkcji przygotowany, tym bardziej do roli pierwszych dam nie były stworzone ich małżonki

Publikacja: 01.12.2012 12:20

Maria i Stanisław Wojciechowscy w czasach konspiracyjnych, tuż po ślubie

Maria i Stanisław Wojciechowscy w czasach konspiracyjnych, tuż po ślubie

Foto: Wydawnictwo Znak

Tekst z tygodnika Uważam Rze

Żadna z nich nie była klasyczną pięknością, lepiej znały się na uprawianiu kontrabandy niż na etykiecie towarzyskiej, zazwyczaj miały też znacznie więcej ikry niż ich mężowie. Historia obeszła się z nimi dość bezceremonialnie – zapomniała o nich. Niesłusznie, bo odcisnęły jednak swój ślad na polskiej polityce międzywojnia. Maria Wojciechowska oraz dwie panie Mościckie: Michalina i również Maria – pierwsze damy II Rzeczypospolitej – to zwykłe kobiety w niezwykłych sytuacjach. I niezwykle sobie z nimi radzące, o czym pisze Kamil Janicki w swojej nowej, i znowu świetnej książce „Pierwsze damy II Rzeczypospolitej".

Jak rozpętałam zamach majowy

Bodaj najlepsza anegdota o wpływie prezydenckich małżonek na krajobraz polityczny międzywojennej Polski dotyczy Michaliny Mościckiej. „Tym razem otworzyła oczy zaraz przed tym, jak do pokoju wparowała gosposia, pilnie prosząc ją do telefonu. Dzwonił szef polskiego rządu Kazimierz Bartel. Rozgorączkowanym głosem skarżył się na jej męża, przebywającego akurat w stolicy" – żywo relacjonuje Janicki. Bartel pomstował na Mościckiego, że ten wczorajszego wieczoru stanowczo odrzucił pewną propozycję, którą złożył mu marszałek Piłsudski. „Michalina obiecała, że natychmiast zatelefonuje do męża – pisze dalej Janicki. – Tak też zrobiła. Nie wiadomo, jak długo trwała małżeńska rozmowa. Może pięć minut, może piętnaście. W każdym razie wystarczyła, by Mościcki zmienił zdanie. Pół godziny później był już w gabinecie Józefa Piłsudskiego. »Zrobię wszystko, co Komendant każe – zapewnił zrezygnowany – przyjmę wybór na prezydenta«".

Co ciekawe, do nominacji Ignacego Mościckiego na prezydenta RP doprowadziła sytuacja nie mniej anegdotyczna i również związana z pierwszą damą, tyle że poprzednią – Marią Wojciechowską. Piłsudski i Wojciechowscy znali się, lubili i cenili wzajemnie mniej więcej od końcówki minionego stulecia, kiedy wspólnie parali się konspiracyjną robotą. To zresztą właśnie Piłsudski wyswatał ich ze sobą. Polityczne zawirowania połowy lat 20. sprawiły jednak, że stali się przeciwnikami – jeśli nawet nie osobiście, to dla stronników Piłsudskiego Wojciechowski był wrogiem numer jeden. Po Warszawie krążyły więc paszkwile i kawały ośmieszające prezydencką parę, na ulicach odbywały się zaś manifestacje – już nie ośmieszające, ale w całkiem poważnym tonie domagające się zmian u władzy.

Janicki, puszczając wodze literackiego temperamentu, przekonuje, że Maria „czerwieniała ze złości i wstydu", kiedy o tym wszystkim słyszała, tym bardziej że paszkwile nie oszczędziły nawet pączków jej roboty, nie mówiąc o tuzinach gaf dyplomatycznych. Pewnego dnia, kiedy czytała jeden z takich tekstów, „... otworzyły się drzwi. Stanął w nich adiutant przyboczny prezydenta Henryk Comte i... prawa ręka Piłsudskiego – Bolesław Wieniawa-Długoszowski". Nieszczęście całej sytuacji tkwiło w tym, że Wieniawa stawił się w Belwederze na rozmowy ostatniej szansy z prezydentem. Comte – jak później tłumaczył – zaprowadził go do pokojów Marii przez zwykłe „nieporozumienie". Było już jednak za późno. Janicki inscenizuje dalej: „Marii przebiegło przez myśl, by wyrzucić tę zakałę Wojska Polskiego, tego bawidamka i utracjusza za drzwi. Dostrzegła jednak okazję, by wygarnąć mu wszystko, co myśli o swoim dawnym przyjacielu. Kazała adiutantowi wyjść".

Comte zapamiętał ten moment bardzo dokładnie: „Rozmowa Wieniawy z panią prezydentową trwała niespełna trzy minuty. Z gabinetu wyszedł, a raczej wypadł cały purpurowy. Co powiedział pani Wojciechowskiej i co pani Wojciechowska rzekła jemu – nie dowiedziałem się nigdy. Zauważyłem tylko, że pani prezydentowa była tą wizytą bardzo podenerwowana i przez długi czas nie mogła mi tego darować".

Nic dziwnego. Do rozmów ostatniej szansy nie doszło, a kilka dni później Piłsudski dokonał zamachu majowego.

Kim były kobiety, które doprowadzały do zamachów stanu i wyboru prezydenta Polski? Życiorysy dwóch z nich ukształtowały się bardzo podobnie. Maria Wojciechowska i Michalina Mościcka były praktycznie rówieśniczkami. Pierwsza urodziła się w 1869 r., druga dwa lata później. Obie pochodziły z domów, w których wszelkie rodzinne opowieści pełne były dziadków ginących w powstaniu listopadowym, stryjów zesłanych na Sybir i wujków walczących całkiem przecież niedawno w powstaniu styczniowym. Obie dziewczyny nie marzyły więc o niczym innym, jak tylko o przelaniu krwi za ojczyznę – z tą jedynie różnicą, że Maria chciała zrobić to osobiście, na pierwszej linii frontu, Michalina natomiast wolała raczej poświęcić się dla kogoś, kto sam z kolei poświęci się na owym froncie za nią.

Pierwsza z nich do trzydziestki roznosiła bibułę PPS-ową, brała udział w naprawdę poważnej akcji przemytu maszyny drukarskiej, na której składano „Robotnika" – w środowisku uznawana była za odważną i sprawdzoną konspiratorkę. Matrymonialnie ceniła się również wysoko – Stanisław Wojciechowski, za którego ostatecznie wyszła, był wówczas legendą, człowiekiem, za którym rozsyłane były listy gończe i który odsiedział już swoje w carskich lochach.

Druga z pań przeciwnie – swoje niepodległościowe pasje skanalizowała w uczuciu do pewnego niewiele od siebie starszego kuzyna, zdolnego studenta chemii na Politechnice Ryskiej i – rzecz jasna – spiskowca. Mościccy pobrali się w 1892 r., a miesiąc miodowy spędzili, produkując bomby, którymi pan młody zamierzał rychło dokonać samobójczego zamachu na generała gubernatora Josifa Hurkę. Cóż, tak widocznie wyglądał romantyzm w wydaniu PPS-owskim

Również dalsze losy obu małżeństw potoczyły się podobnie – zacieśniające się pętle carskich szpiclów, emigracja, skrajna bieda, po latach powrót do kraju i próba stabilizacji życia w pewnym oddaleniu od polityki. Rzecz ciekawa, że z obu tych naprawdę ciężkich życiowych doświadczeń obie panie wyszły całkowicie odmienione. Maria okazała się kobietą z krwi i kości – chcącą przede wszystkim stworzyć dom i wybić mężowi z głowy „zabawy" w konspirację. Była skuteczna. List wysłany przez przyszłego prezydenta do Piłsudskiego zdradza szczegóły strategii jego małżonki: „[...] Ja w takich warunkach wobec coraz zjawiających się niepokojów to o jej zdrowie, to widząc ją płaczącą i zdenerwowaną, nie miałbym ani humoru, ani lotności w robocie, czując się skrępowanym, to tym, to owym względem na nią, co ostatecznie sprowadziłoby do minimum moje służenie PPS, bo poza zecerką, do której nie trzeba żadnego nastroju ducha, nie byłbym w stanie skleić żadnego artykułu...". Maria wygrała wszystko – choć w rzeczywistości nie oderwała Wojciechowskiego od polityki, lecz jedynie od ryzykownej i mało skutecznej konspiracji – byli doskonałym małżeństwem do późnej starości.

Michalina nie miała tyle szczęścia. Początkowo wciąż zauroczona postacią Mościckiego „śmiało, zręcznie i z nadzwyczajnym spokojem pomagała młodemu uczonemu w przygotowaniu pocisków, a następnie gotowe już bomby z pogodną minką młodej gosposi przenosiła w koszyczku, przytrzaśnięte pietruszką i marchewką" – jak wspominała Helena Ceysingerówna. Wkrótce jednak zaczęła dostrzegać, że Mościcki tak naprawdę był dobry tylko w jednym – w chemii – i w gruncie rzeczy tylko chemia go interesowała. Osamotniona Michalina, kiedy już po latach udało im się ustabilizować finanse (wcześniej to ona utrzymywała rodzinę), rzuciła się więc w wir działalności niepodległościowej i społecznej. Z różną skutecznością, ale na pewno z takim zapałem, że Janicki stawia w książce tezę, iż wybór Mościckiego na prezydenta podyktowała Piłsudskiemu raczej wizja Michaliny jako pierwszej damy...

„Decyzja zbiła z pantałyku wszystkich zwolenników i przeciwników Komendanta. Także historycy po dziś dzień nie potrafią wyjaśnić, skąd tak egzotyczny wybór [...]. Piłsudski potrzebował prezydenta, który nie będzie za wiele robił, a przede wszystkim nie będzie mu wchodził w paradę. [...] Więcej od prezydenta powinna robić jego żona: pierwsza działaczka społeczna kraju i żywy dowód tego, jak państwo wyciąga dłoń do każdego obywatela. Może w takim razie komendant wybrał przede wszystkim prezydentową?" – zastanawia się historyk. Cóż, myśli Marszałka nie poznamy, ale jeśli istotnie taki był zamysł, to Piłsudski trafił w dziesiątkę. Choć niestety na dość krótko...

Przekleństwa etykiety

Obie panie łączyło jeszcze jedno – na prezydenckich salonach czuły się fatalnie, z tą jednak znów różnicą, że Michalina doskonale sobie z tym faktem radziła, Maria zaś zupełnie nie. Jak pisze Janicki: „Maria nie lubiła się pokazywać publicznie. Krępowało ją występowanie przed tłumem i fotografami. Nie była już młodą, zgrabną dziewczyną, ale mocno puszystą panią w średnim wieku. Nawet ludzie zupełnie jej przychylni zwracali na to uwagę". Wojciechowska uciekała więc, jak mogła, od oficjalnych spotkań i rautów, najchętniej zajmując się letnim domem w Spale, a jeśli już zmuszona była zorganizować przyjęcie, to były one zazwyczaj skromne i rzadko można było spotkać na nich ówczesne elity, za co elity rewanżowały się sporą do niej niechęcią.

Pod tym względem oboje małżonkowie byli do siebie zresztą podobni. „Prezydent i prezydentowa zgodnie nie znosili pokazywać się w galowych strojach i robić z siebie widowiska. Poza tym... wiedzieli, że to ich pięta achillesowa. Kiedy tylko Stanisław wdziewał frak, a Maria suknię wieczorową, musiała wydarzyć się jakaś katastrofa" – komentuje Janicki. I istotnie mniejszych lub większych gaf oraz towarzyskich skandali para zaliczyła mnóstwo. In plus Marii można zapisać jedynie to, że autorem największego z nich był jednak Stanisław. Prezydent mianowicie, zupełnie nie zważając na protokół dyplomatyczny rozdzielający miejsca przy stole według rangi i starszeństwa, podczas jednego z obiadów poprzestawiał tabliczki z nazwiskami... według osobistych sympatii. O tym, jak duży był to skandal, najlepiej świadczy to, że oficjalnego wyjaśnienia od polskiego MSZ domagał się ambasador Włoch.

Mościccy byli zaprzeczeniem Wojciechowskich, jeśli chodzi o prezydenturę. On zasmakował w „dworskim" przepychu oficjalnych imprez, wkrótce zamieniając się w reprezentacyjnego „bufona". Ona z doskonałym skutkiem rozwijała działalność społeczną. Dość wspomnieć o jej spektakularnej akcji ratowania ofiar powodzi, która nawiedziła Małopolskę w 1927 r. Na apel Michaliny błyskawicznie utworzyły się wojewódzkie komitety pomocy doraźnej i popłynęły datki. Była to zawrotna kwota i znacznie przekroczyła potrzeby – prezydentowa zebrała mianowicie 5 mln zł, co – jak przelicza Janicki – dziś oznaczałoby mniej więcej 50 mln.

Mościcka sprawdzała się jednak nie tylko w tak spektakularnych akcjach. „Do tego dochodziła jeszcze dyplomacja. Także do niej Michalina dodawała swoje trzy grosze. Wprawdzie nie znosiła nudnych i monotonnych ceremonii, ale miała pecha, że doskonale sobie z nimi radziła. Znała kilka języków, z łatwością nawiązywała rozmowy z gośćmi i świetnie orientowała się w niuansach dworskiej etykiety" – zauważa Janicki.

Niestety, wszystko ma swoją cenę. Michalina od dawna chorowała na serce, a belwederski pracoholizm bynajmniej nie pomagał w leczeniu dolegliwości. Jak wspominała Henryka Pawłowska: „Miało się wrażenie, że choroba, cierpienie, są w jej oczach jakby czymś niewłaściwym, nieładnym, o czym się nie mówi i przeciwko czemu całą siłą buntowała się jej do gruntu estetyczna i dumna natura". Estetyka i duma okazały się jednak za słabe. Michalina Mościcka zmarła 18 sierpnia 1932 r.

Chodząca gafa

Obie panie prezydentowe nie były generalnie kobietami stworzonymi do brylowania na salonach. Maria nawet w Belwederze starała się stworzyć mężowi domowe zacisze, Michalina uciekała od nieudanego małżeństwa w działalność społeczną – obie te postawy generowały sporo drobnych gaf i skandalików, od których huczały później gazety i ulica. Jeśli jednak chodzi o ostatnią prezydencką małżonkę II RP – Marię Dobrzańską – to sama w sobie była chodzącą gafą i skandalem, bodaj najgłośniejszym w krótkim okresie dwudziestolecia.

Po pierwsze Mościcki poprosił ją o rękę zaledwie kilka tygodni po śmierci Michaliny, po drugie Maria była sekretarką Michaliny, co automatycznie zrodziło plotki o wcześniejszej zażyłości. Po trzecie wreszcie była młodsza od prezydenta niemal o 30 lat, a jeśli komuś i tego mało, to była Maria rozwódką, rozwiedzioną zresztą w skandalicznych okolicznościach.

Pochodząca z drobnej szlachty Dobrzańska tuż po wojnie, w 1919 r., wyszła za mąż za Tadeusza Nagórnego – zawodowo oficera 36. Pułku Piechoty, prywatnie – o czym młodziutka Maria nie mogła wówczas wiedzieć – niepoprawnego kobieciarza, a przy tym oszusta. Po odzyskaniu niepodległości piął się Nagórny coraz wyżej po szczeblach wojskowej kariery, by po zamachu majowym zostać osobistym adiutantem... prezydenta Mościckiego. Małżeństwo z Marią istniało w zasadzie tylko formalnie (jej mąż spędzał większość czasu przy prezydencie bądź którejś z licznych kochanek), dziewczyna miała jednak przynajmniej zapewnione wygodne utrzymanie. Być może nawet przymykała oko na niekończące się romanse męża, na ostatni jednak przymknąć oka się nie dało. Oto bowiem Nagórny pojechał któregoś razu z prezydentem do Poznania, gdzie – jak pisała później Maria Bartlowa: „Poznał jakąś ziemiankę, zaczął się flirt (był zresztą znanym flirciarzem), także gdy po tygodniu wyjeżdżał z Poznania, był już z tą panną zaręczony. Naturalnie nie przyznał się, że jest żonaty". Wszystko to można by jeszcze wziąć za ułańską fantazję przystojnego wojaka, gdyby nie fakt, że Nagórny pożyczył od panny równowartość dzisiejszych 300 tys. zł. I ani myślał zwracać.

Sprawa rychło wyszła na jaw. Nagórnego zdegradowano za „nadużycie osoby płci żeńskiej" i relegowano do Brześcia, Maria natomiast pozostała w Warszawie, gdzie przyjęła w końcu stanowisko sekretarki Michaliny Mościckiej. Ale uwaga – bez rozwodu. Aby po śmierci Michaliny Mościcki mógł Marię poślubić, musiał najpierw załatwić papieską dyspensę, co – rzecz jasna – również wywołało stosowne komentarze.

Nie ucichły one także po ślubie. Przy Marii prezydent odzyskał co prawda witalność, ona sama również dobrze wczuwała się w rolę pierwszej damy, prowadząc w Belwederze ożywione życie towarzyskie. Wkrótce jednak się okazało, że w swoim zamiłowaniu do władzy i zbytku przerasta nawet męża. Jak ujął to Janicki: „W otoczeniu klakierów i lizusów zaczęła tracić kontakt z rzeczywistością". Jeden z pierwszych skandali – poza samym ślubem oczywiście – wywołała na pogrzebie Piłsudskiego, kiedy to w katedrze wysunęła się przed tłum żałobników, nawet przed najbliższą rodzinę, i przyklęknęła na klęczniku reprezentacyjnym, po czym – domyślając się zapewne gafy popełniła jeszcze większą – zniknęła z kościoła przed końcem ceremonii.

Kolejne nietakty sypały się jak z rękawa. Zgodziła się na przykład przyjąć weteranów powstania styczniowego, ale w prywatnych apartamentach, na które ci 90-letni staruszkowie mieliby wdrapywać się dwa piętra stromymi schodami Zamku Królewskiego. Nieco później – zupełnie niezrażona ostrymi komentarzami – tę samą drogę kazała pokonywać... królowi Rumunii Karolowi II. Janicki zastanawia się: „Ciekawe, czy [Karol – przyp. W.L.] przypomniał sobie butę pierwszej damy, kiedy dwa lata później Rzeczpospolita legła w gruzach, a Mościccy poprosili o azyl w Rumunii? Kto wie, czy ta błaha z pozoru gafa nie zaważyła na wojennych losach polskiego prezydenta?". Kto wie?

W jednym pani Mościckiej trzeba jednak oddać sprawiedliwość – była z Ignacym na dobre i na złe. Zarówno podczas ucieczki we wrześniu 1939 r., jak i w czasie internowania w Rumunii, a także później w Szwajcarii z oddaniem opiekowała się coraz bardziej schorowanym Ignacym. Kiedy zaś zmarł 2 października 1946 r., jej głównym zajęciem stało się utrwalanie pamięci o nim. Robiła to całkiem skutecznie przez kolejne 33 lata, żyjąc skromnie jako opiekunka w pensjonacie dla dzieci w Szwajcarii i powoli odchodząc w zapomnienie. Wraz z pozostałymi pierwszymi damami. Zmarła jako ostatnia z nich w 1979 r.

Listopad 2012

Tekst z tygodnika Uważam Rze

Żadna z nich nie była klasyczną pięknością, lepiej znały się na uprawianiu kontrabandy niż na etykiecie towarzyskiej, zazwyczaj miały też znacznie więcej ikry niż ich mężowie. Historia obeszła się z nimi dość bezceremonialnie – zapomniała o nich. Niesłusznie, bo odcisnęły jednak swój ślad na polskiej polityce międzywojnia. Maria Wojciechowska oraz dwie panie Mościckie: Michalina i również Maria – pierwsze damy II Rzeczypospolitej – to zwykłe kobiety w niezwykłych sytuacjach. I niezwykle sobie z nimi radzące, o czym pisze Kamil Janicki w swojej nowej, i znowu świetnej książce „Pierwsze damy II Rzeczypospolitej".

Pozostało 96% artykułu
Kraj
Były dyrektor Muzeum Historii Polski nagrodzony
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kraj
Podcast Pałac Prezydencki: "Prezydenta wybierze internet". Rozmowa z szefem sztabu Mentzena
Kraj
Gala Nagrody „Rzeczpospolitej” im. J. Giedroycia w Pałacu Rzeczpospolitej
Kraj
Strategie ochrony rynku w obliczu globalnych wydarzeń – zapraszamy na webinar!
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kraj
Podcast „Pałac Prezydencki”: Co zdefiniuje kampanię prezydencką? Nie tylko bezpieczeństwo