Powieszone ciało Andrzeja J. znaleziono w pokoju hotelowym w Katowicach 27 lutego. Dwa dni wcześniej menedżer przyjechał z Wiednia, gdzie mieszkał od lat jako obywatel austriacki, by wziąć udział w konfrontacjach z podejrzanymi w największym w Polsce śledztwie dotyczącym korupcji w górnictwie.
58-letni Andrzej J. w zamian za złożenie zeznań obciążających górniczych VIP-ów otrzymał status świadka i poczucie bezkarności. Po tym, co opowiedział śledczym, zarzuty usłyszało 27 osób, w tym byli szefowie Katowickiego Holdingu Węglowego i Kompanii Węglowej, były wiceprezes Południowego Koncernu Energetycznego, i dyrektorzy kopalń. Rekordzista, były prezes Jastrzębskiej Spółki Węglowej, miał przyjąć 2,1 mln zł łapówek.
Fundusz korupcyjny miał stworzyć sam Andrzej J., wieloletni prezes polskiego oddziału firmy Voest Alpine Technika Górnicza i Tunelowa oraz oddziału szwedzkiego Sandvika w Polsce, potentata w produkcji górniczych kombajnów. Poszedł na współpracę, gdy ABW odwiedziła go w jego wiedeńskim domu. Był już zagrożony zarzutami korupcyjnymi.
Co ze śledztwem?
Śmierć J. wstrząsnęła środowiskiem. Trudno jednak znaleźć kogoś, kto chciałby dziś o nim porozmawiać pod nazwiskiem.
Najpowszechniejsza opinia jest taka, że „J. nie wytrzymał presji" i „że nie opłaca się sypać kolegów nawet za cenę wolności". Ale część rozmówców powątpiewa w samobójstwo. – Tu rządzą mafijne zasady, na zdradę miejsca nie ma – mówi „Rz" człowiek ze środowiska węglowego biznesu.