Z opowieści Kaczmarskiego wyłania się obraz szczęśliwej egzystencji na antypodach, pozbawionej trosk o sprawy bytowe, w kontraście do bolączek znanych do dziś każdemu obywatelowi Rzeczypospolitej: „Różnica między Australią a Polską, oprócz tego, że Australia jest tańsza i tam mogę żyć ze sztuki (w Polsce bym się nie utrzymał z tego, co piszę), jest zasadnicza. Polega na tym, że tam tak zwane codzienne sprawy bytowe, życiowe (urzędy, banki, sklepy, policja, płacenie rachunków, ubezpieczenia) zajmują mniej więcej 5 proc. czasu obywatela. Tutaj zajmują 70 proc. czasu. Ilekroć przyjadę do Polski, czeka na mnie plik spraw moich rodziców (skończyli 70 lat) i mojej babci (99 lat), które muszę załatwić w urzędach. I mimo mojej twarzy, znajomości tu i ówdzie, zajmuje mi to tyle czasu, że nie jestem w stanie tego pojąć. Podczas gdy w Australii załatwiam sprawy swoje, swojej byłej żony, swojej córki i jeszcze paru znajomych, nie ruszając się z miejsca przy telefonie. A jeśli już muszę iść do urzędu, to jest to przyjemność".
Artysta nie odżegnywał się od polskości, prezentował za to swobodny stosunek do „przywiązania do ziemi". Na pytanie, czy planuje wrócić do Polski, odpowiadał: „Co roku wracam". Polskę traktował szerzej, jako element Europy, o której mówił: „W Europie, nie tylko w Polsce, człowiek na ulicy przesiąka agresją, a tam ta agresja jest nieobecna i łatwiej się skupić. To jest skala różnicy. Po prostu, pomijając już uwikłania w politykę i codzienne stresy, to są różnice zasadnicze, które sprawiają, że niespieszno mi z powrotem. Zwłaszcza że to nie jest emigracja, bo mogę przecież tu przyjechać, kiedy chcę albo kiedy muszę ze względów prywatnych".
Cały tekst w najbliższym wydaniu Plusa Minusa
Tu w sobotę można kupić elektroniczne wydanie „Rzeczpospolitej" z Plusem Minusem
Można też zaprenumerować weekendowe wydanie „Rzeczpospolitej" z Plusem Minusem