Śniadanie poszukiwaczy złota
Pod koniec sierpnia 1859 roku Słońce było szczególnie aktywne, a ciemne plamy na jego tarczy wyjątkowo liczne. 1 września zaobserwowano potężny rozbłysk, który – jak dzisiaj wiemy – wiąże się z tzw. koronalnym wyrzutem masy, czyli emisją potężnego strumienia nie tylko protonów i neutronów, ale także ciężkich jonów helu, tlenu i żelaza. Strumień musiał mieć dużą prędkość, ponieważ dotarł do Ziemi po 18 godzinach, choć zwykle potrzeba na to trzech – czterech dni. 2 września rozpoczęła się jedna z najbardziej gwałtownych burz magnetycznych na Ziemi: zorze widoczne były na całym świecie, nawet na daleko wysuniętych na południe Karaibach. W Górach Skalistych blask obudził poszukiwaczy złota, którzy zabrali się do śniadania, myśląc, że to już ranek. Na szczęście technika była wtedy jeszcze słabo rozwinięta, urządzeń elektrycznych mało, ale i te ucierpiały co się zowie. W całej Europie i Ameryce awariom uległy telegrafy, doszło nawet do zapalenia się papieru od iskier. Wszystkie relacje zgodnie podkreślają, że mimo odłączenia baterii prąd indukowany w przewodach był na tyle silny, że pozwalał na przesyłanie wiadomości bez zasilania.
Jaki przebieg miałaby taka katastrofa w czasach późniejszych, gdy w powszechnym użytku pojawiły się urządzenia elektryczne i elektroniczne? Podczas burzy magnetycznej w roku 1940 w kablu atlantyckim pojawiło się napięcie 2600 V, a liczne stany i prowincje USA i Kanady zostały pozbawione prądu. W marcu 1989 roku silny rozbłysk słoneczny spowodował wyrzucenie w przestrzeń chmury materii o rozmiarach 35-krotnie przewyższających Ziemię; chmura ta poruszała się z prędkością prawie 2 mln km/h. W atmosferę Ziemi uderzyła najpierw gigantyczna fala promieniowania rentgenowskiego i ultrafioletowego, zorze widziano na Florydzie, a nawet w Meksyku. Jak pisze autor monografii o Słońcu David Whitehouse, „chmura słonecznej plazmy wdarła się w ziemskie pole magnetyczne i wywołała monstrualny prąd elektryczny przepływający nad powierzchnią planety, który skręcał się i wirował, obejmując dużą część Ameryki Północnej". W kanadyjskiej prowincji Quebec wzrostu napięcia indukowanego w sieci nie wytrzymały kondensatory i w niecałą minutę padła połowa systemu energetycznego. Działo się to w nocy przy temperaturze prawie -7 st. C; brak prądu przez dziewięć godzin szczególnie odczuli mieszkańcy. Nie działały metro, lotniska, sygnalizacja świetlna. W USA odnotowano ponad 200 awarii transformatorów i linii przesyłowych. Utracono kontrolę nad satelitami o orbitach biegunowych, inne wskutek dezorientacji zaczęły się obracać o 180 stopni. Problemy miał znajdujący się wówczas na niskiej orbicie prom Discovery.
Porwanie atmosfery
Astronauci są szczególnie narażeni na promieniowanie ze Słońca: gdyby podczas lotu doszło do naprawdę dużego rozbłysku, musieliby albo natychmiast lądować, albo szukać ocalenia w kruchych ścianach swojego pojazdu. Na niskich orbitach częściowo chroni ich ziemska magnetosfera. Gdyby jednak znajdowali się na powierzchni Księżyca czy Marsa, skąd szybka ewakuacja nie jest możliwa, ich los byłby nie do pozazdroszczenia. Rozbłysk słoneczny w 1972 roku zalał przestrzeń kosmiczną nad Ziemią promieniowaniem o dawce 20 tys. remów, podczas gdy lecący na Księżyc lunonauci otrzymywali dawkę rzędu 1 rema. Dawka śmiertelna wynosi 450 remów, co oznacza, że zarówno na orbicie, jak i na Księżycu nikt z załogi nie miałby najmniejszych szans na przeżycie. „W jedynym zarejestrowanym przypadku naświetlenia dawką 10 tys. remów człowiek zmarł po 38 godzinach, tracąc przytomność znacznie wcześniej", pisze Whitehouse.
Na przełomie października i listopada 2003 roku na Słońcu doszło do tuzina burz, w tym do najsilniejszej, jaką odnotowano kiedykolwiek (jeden z rozbłysków oznaczono jako X28). Chociaż koronalny wyrzut masy na odległości orbity Ziemi pokrywa przestrzeń o średnicy 50 mln km, tym razem mieliśmy szczęście – główny impet wybuchu został skierowany gdzie indziej i szkody były niewielkie. Część satelitów uległa drobnym uszkodzeniom, astronauci zaś na pokładzie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej musieli szukać schronienia w lepiej ekranowanych sekcjach. W sondzie Odyssey krążącej wokół Marsa uszkodzeniu uległ monitor promieniowania, ale i tak odnotowano, jak fala uderzeniowa „rozciąga i szarpie cienką atmosferę Marsa, część odrywając i unosząc w kosmos". Następnie fala uderzeniowa dotarła do Jowisza i Saturna, zakłócając pole magnetyczne, co zostało odnotowane przez sondy Ulysses i Cassini.
Co by się stało, gdyby w roku 2012 zwaliła się nam na kark burza geomagnetyczna na skalę tej z połowy ubiegłego wieku? Wszak obecny, 24. cykl aktywności słonecznej zapowiadany jest jako wyjątkowo niespokojny. Mamy też o wiele więcej delikatnych urządzeń elektronicznych, choćby komputerów, od których zależy nasza egzystencja. Można je oczywiście ekranować, lecz potężne zmienne pole magnetyczne jest w stanie wyindukować w doprowadzających do nich energię kablach prądy, które zamienią je w złom. Poważne awarie sieci przesyłowych będą wtedy na porządku dziennym. Tu należy się liczyć z niszczeniem kondensatorów i transformatorów, co skutkować będzie brakiem prądu. A bez prądu nie uda się nie tylko wyprodukować nowych transformatorów, ale w ogóle niczego – i tak wedle scenariuszy tragików cofniemy się do wieku XIX. Nawet jeśli cywilizację uda się podtrzymać, to nie za darmo; w USA straty przekraczałyby 3 biliony dolarów. Dodatkowe koszty wynikną z uszkodzenia prawie tysiąca sztucznych satelitów krążących wokół Ziemi, które zapewniają nam nawigację, komunikację i inne usługi.