Phoenix opadnie w pobliżu północnego bieguna planety. Jak uważają specjaliści z amerykańskiej agencji kosmicznej NASA, to właśnie tam są największe szanse na znalezienie wody tuż pod powierzchnią. – Regiony polarne to świetna przechowalnia – tłumaczy Peter Smith z Uniwersytetu Arizony, jeden z naukowców misji. – Tak jak w kuchni przechowujemy żywność w zamrażarce, tak planeta przechowuje w lodzie organiczne cząstki i historię życia.
Phoenix w przeciwieństwie do poprzednich amerykańskich sond marsjańskich nie ma możliwości poruszania się. Gdzie opadnie na swych trzech nogach, tam zostanie przez całą trzymiesięczną misję.
Ale zanim Phoenix przystąpi do badania powierzchni Czerwonej Planety, czeka go najtrudniejszy sprawdzian. Lądowanie. W marsjańską atmosferę pojazd wedrze się w nocy z niedzieli na poniedziałek z prędkością sięgającą 20 tys. kilometrów na godzinę. W ciągu siedmiu minut będzie musiał wyhamować do sześciu kilometrów na godzinę. Pomoże mu w tym spadochron – i tarcie o atmosferę. W ostatniej fazie użyte zostaną również silniki rakietowe.
– To będzie siedem minut grozy – mówi Smith. – Spróbujcie wstrzymywać oddech przez siedem minut. Jest sporo czasu, żeby się porządnie zdenerwować. – Jesteśmy bardzo podekscytowani. Ale czuje się pewną nerwowość – przyznaje Ed Sedivy, menedżer programu z firmy Lockheed Martin, która zbudowała lądownik.
Trudno się dziwić. Doświadczenia z eksploracją Czerwonej Planety są dla Ziemian raczej niezbyt dobre. Podobnego manewru lądowania NASA próbowała w 1999 roku – sonda Mars Polar Lander (której cel badawczy był podobny do Phoeniksa) roztrzaskała się o powierzchnię planety. Zawiodło oprogramowanie uruchamiające silniki.