Coraz częściej pojawiające się plotki o możliwości powstania „listy Tuska" do Parlamentu Europejskiego są chyba najlepszym dowodem na to, że nastroje po stronie opozycji są nie najlepsze, a część polityków dawnej Platformy wciąż nie pogodziła się z faktem, że to Grzegorz Schetyna stoi na czele PO.
Kampania do PE premiuje skrajne podejścia do Unii – daje szansę tym, którzy ogłaszają się jej wrogami, i tym, którzy przekonują, że Unia to samo dobro. W sytuacji dość ambiwalentnego stosunku PiS do projektu europejskiego można prognozować, że relatywnie lepsze wyniki otrzymają antyeuropejscy narodowcy i proeuropejscy liberałowie z PO i Nowoczesnej, strasząc wyprowadzeniem przez PiS Polski z Unii. Dlatego – w przeciwieństwie do wyborów samorządowych – lista koalicyjna nie ma sensu.
Tym bardziej nie ma sensu „lista Tuska" jako konkurencja wobec partii Grzegorza Schetyny. Byłby to scenariusz wymarzony dla PiS, gdyż głosy liberalnej opozycji rozłożyłyby się na kilka różnych list, w efekcie czego zwycięstwo partii Kaczyńskiego stałoby się jeszcze bardziej przytłaczające.
Poza wszystkim innym nie bardzo wierzę w mit o możliwości namaszczania przez Tuska innych polityków. Obecny szef Rady Europejskiej to bez wątpienia postać wybitna. Ale ani osobiste zdolności, ani też wielkość nie jest w polityce (zresztą w życiu również) zaraźliwa. Mimo osobistej popularności Aleksandra Kwaśniewskiego żadna z inicjatyw, którym patronował, nie miała dzięki temu patronatowi ani promila większego poparcia. Sam Tusk – owszem – mógłby namieszać, tylko jeśli zdecydowałby się wrócić do Polski i wystartować w wyborach prezydenckich.
Plotki o „liście Tuska" potwierdzają też, że strategia, którą dwa lata temu przyjął Schetyna, była słuszna. Nowy szef PO zdawał się wówczas tak uporządkować partię, by nie ukradł mu jej Tusk po powrocie z Brukseli. Jak widać, jego obawy nie były płonne. Obserwując napięcie między Tuskiem i Schetyną, prezes PiS może dziś jedynie zacierać ręce.