Dla TVP, Gazety Polskiej Codziennie czy prawicowych portali, dyrektywa bije w wolność w internecie i ustanawia cenzurę. Jakim sposobem, tego oczywiście się nie wyjaśnia. Szczegóły zastępuje się eufemistycznym słowem „zmienia”. Nastąpi więc „zmiana”. A jej celem ma być „ograniczenie wolności”. „Zły dzień dla Europy” – padają cytaty z wypowiedzi prof. Krasnodębskiego.
Należy więc wyjaśnić kolegom dziennikarzom z prawicowych mediów jaka jest prawda. Prawa pokrewne dla wydawców (Tomasza Sakiewicza, Michała i Jacka Karnowskich oraz innych) wynikające z art. 11 Dyrektywy, to gwarancja, że giganci internetowi będą zmuszeni do płacenia twórcom za publikowane treści. Facebook i Google będą musiały podpisać z Tomaszem Sakiewiczem, Michałem i Jackiem Karnowskimi umowy licencyjne i za każdy wykorzystany tekst z „Gazety Polskiej Codziennie”, „Gazety Polskiej”, czy „Sieci Prawdy” płacić realne pieniądze. Co więcej, wydawcy będą musieli się dzielić pół na pół z dziennikarzami. Ten mechanizm to próba uratowania prasy i wsparcie finansowe zawodu dziennikarza, a nie cenzura w mediach.
Jak znam życie, jeśli dyrektywa będzie w Polsce implementowana, zarówno Tomasz Sakiewicz, jak i panowie Karnowscy pieniądze te chętnie wezmą. Czemu wiec zmuszają dziennikarzy do pisania wierutnych bzdur o Dyrektywie? Z prostej przyczyny. Macierzysta partia koniunkturalnie uznała, że w grze wyborczej lepiej jest postraszyć internautów i wziąć na sztandar hasło o wolności w internecie.
W tej grze dobro kultury narodowej, czy szacunek dla własności intelektualnej liczy się dużo mniej, więc ludzie tacy jak prof. Ryszard Legutko czy Zdzisław Krasnodębski muszą pluć sobie w twarz i trzymać się linii partii, która przedstawia się jako konserwatywna. Tą samą ścieżką idą media prawicowe, a testem ich intencji jest fakt, że podkreślają „zdradę PO”, zamiast koncentrować się na kwestiach merytorycznych.
Cóż, dziś liczy się front walki politycznej. Na pieniądze przyjdzie czas jutro.