Nie piszę o smutku, czy powadze, bo to atrybuty każdej uroczystości pogrzebowej. Ale pożegnanie prezydenta Pawła Adamowicza w gdańskiej Bazylice Mariackiej miało dodatkowy ładunek ciężaru metafizycznego. Czegoś wyjątkowego, czego doświadczyliśmy jako Polacy tylko w wyjątkowych chwilach. Takich choćby jak msze w ojczyźnie św. Jana Pawła II. Niosły ze sobą nie tylko poczucie, że jest się żywym świadkiem historii, ale również wyjątkowo mocne doznanie wspólnotowości, polskości per se.
Dokładnie to samo poczułem w nawach gdańskiej Bazyliki Mariackiej, które znalazły miejsce dla codziennych polemistów i antagonistów - Wałęsy i Kwaśniewskiego, Komorowskiego i Dudy, Morawieckiego i Niesiołowskiego. Wszyscy uczestniczyli w tym misterium miłosierdzia i pojednania, narodowej mszy ku pokojowi i przebaczeniu.
Ile z tego wyniosą i jak bardzo wszystkim tym się przejmą? Zobaczymy. Zawsze jednak będzie można im to wypomnieć. Słyszeliście, podawaliście sobie dłonie. Dlaczego nie wyciągniecie wniosków?
Brakowało jednak w Bazylice Mariackiej jednej osoby. Może najważniejszego polityka w kraju. Jego nieobecność aż krzyczała. Dlaczego zignorował ten pogrzeb? Czyżby wciąż uważał, że ból po śmierci brata jest więcej wart, niż inne tragedie Polaków? Albo - jak twierdzi Piotr Zaremba w ostatnim "Plusie Minusie" - wykopana wokół własnego obozu politycznego fosa, do której wlał benzynę, wciąż płonie? A może kieruje nim już wyłącznie, podobnie jak w czasie zignorowanej przez niego minuty ciszy, poświęconej Adamowiczowi w Sejmie, strach przed wrogami politycznymi?
Nieważne. Nieobecność znaczy tylko nieobecność. Fakty są widoczne gołym okiem. A swoją drogą ciekawe, kiedy bohater mojego komentarza zrozumie, że ta nieobecność to alienacja od narodu. Ucieczka od jego ważnych spraw. I jeśli chce się być liderem, tak się nie da.