Dziecko ma prawo do nauki. Gwarantuje je m.in. konstytucja czy konwencja o prawach dziecka. Jeśli dzieci nie chodzą do szkoły, to sygnał, że w państwie dzieje się źle - wybucha wojna, jest powódź, przyszła mroźna zima lub przestała działać sieć energetyczna. Nikt nie ma wątpliwości, że to ogromny problem i należałoby zrobić wszystko, by go rozwiązać. A jeśli to niemożliwe, to przynajmniej zmniejszyć jego negatywne konsekwencje.
Tymczasem wokół kryzysu w oświacie jest stosunkowo cicho. Co prawda codziennie wicepremier Beata Szydło podczas konferencji prasowej apeluje do nauczycieli, by na czas egzaminów zawiesili strajk. W ten sposób wskazuje, że to główny problem obecnego strajku. I ani słowem nikt się nie zająknie, że tysiące, a nawet miliony dzieci nie chodzą do szkoły.
W Polsce mamy około 4 mln uczniów. Według danych MEN do strajku przystąpiło 48,5 proc. szkół (ZNP twierdzi, że 74 proc.). To pokazuje, że obecnie nawet 2 mln dzieci może nie chodzić do szkoły.
Jutro do egzaminu gimnazjalnego ma przystąpić 350 tys. młodych ludzi. W poniedziałek niemal 400 tys. uczniów będzie pisało egzamin na zakończenie ósmej klasy. To w społeczności szkolnej mniejszość. Według znowelizowanych właśnie przepisów o sposobie przeprowadzenia egzaminów, na 25 zdających musi przypadać jeden egzaminator. Czyli biorąc pod uwagę to, że w komisji zasiądzie dyrektor i wicedyrektor, katecheci, nauczyciele z niestrajkujących szkół, to prawdopodobnie uda się obsadzić komisje i przeprowadzić egzaminy. A tam, gdzie będzie ich za mało, komisje zostaną obsadzone przez emerytów czy zgłaszających się do kuratoriów pracowników naukowych. Jak zapewniają KO, chętnych nie brakuje.
Dla rządu będzie to sytuacja komfortowa, bo pokaże, że państwo panuje nad sytuacją. Egzaminy się odbędą, więc w Polsce pójdzie przekaz, że kryzys został zażegnany.