To może mieć poważne konsekwencje dla brexitu. Ale niekoniecznie takie, które podobałyby się zwolennikom pozostania kraju w Unii Europejskiej. Na początku września parlament przyjął przecież inną kontrowersyjną ustawę, która ma zmusić Johnsona do odłożenia daty wyjścia kraju z Unii, o ile do 19 października nie uzgodni nowego porozumienia z przywódcami UE i nie zdoła przekonać do niego Izby Gmin.
Tyle że tę ustawę także Johnson zamierza pozwać przed Sądem Najwyższym. A skoro ten raz uznał, że władza wykonawcza weszła w kompetencje władzy ustawodawczej, zawieszając parlament, to teraz może zablokować inną uzurpację władzy, ale idącą w odwrotnym kierunku. Wielu ekspertów uważa bowiem, że negocjacje z Brukselą należą do wyłącznych kompetencji premiera i parlament nie ma prawa się w to mieszać.
Wszystko to jest jednak niebezpieczna gra. Stawia pod coraz większym znakiem zapytania legitymację najstarszej demokracji świata i może przez to mieć poważne konsekwencje dla Europy i szerzej całego Zachodu. Po takich dziedzinach jak integracja europejska, brytyjska gospodarka, polityka migracyjna Wielkiej Brytanii czy spójność Zjednoczonego Królestwa spustoszenie spowodowane brexitem zaczyna więc obejmować same podstawy ustrojowe kraju.
Ale to jeszcze nie koniec. Orzeczenie Sądu Najwyższego, choć przełomowe, to nadal nie wyjaśnia, co się stanie w najbliższych tygodniach z Wielką Brytanią. Osłabiony premier nadal jednak chce doprowadzić pod koniec października do wyjścia kraju z Unii – z umową z Brukselą czy bez. Trudno stwierdzić, czy lepiej, aby mu się to udało czy jednak nie. Bo utrzymanie tak rozedrganej Wielkiej Brytanii we Wspólnocie też nie służy zjednoczonej Europie.