W drugiej połowie ubiegłej dekady triumfy święciło tzw. Państwo Islamskie, ISIS. Panowało w Syrii i Iraku, na terytorium większym niż ma wiele europejskich krajów. Mordowało na Bliskim Wschodzie, organizowało zamachy z dala od niego. I narzucało Zachodowi agendę polityczną. Bezpieczeństwo obywateli, któremu zagroziło, oraz imigracja, którą wywołało – te tematy wpływały na decyzję europejskich elektoratów i działania przywódców.
Teraz nie ma już wielkiego terytorium pod kontrolą dżihadystów w Syrii i Iraku. Przegrali. Ale nie jest to porażka ostateczna ISIS. Dziesiątki państw, od Nowej Zelandii i Japonii po Kanadę, uczestniczą w koalicji na rzecz pokonania tzw. Państwa Islamskiego, której przedstawiciele obradowali w poniedziałek w Rzymie.
Nadal się odradza, zdobywa nowe przyczółki w Afryce czy Azji, wciąż jego zwolennicy dokonują ataków terrorystycznych w Europie, choć już nie tak spektakularnych i częstych jak przed kilku laty.
Przede wszystkim nic nie wskazuje na to, żeby możliwe było pokonanie ideologii, której głównym nośnikiem ostatnio było ISIS. Wcześniej silniejsza była Al-Kaida, od niej zaczęła się walka z terroryzmem islamskim, na której czele stanęły ugodzone w 2001 roku Stany Zjednoczone. Niedługo zapewne pojawią się nowe mutacje. Ideologia dojrzewała przez kilkadziesiąt lat, zaczęła się od gniewnej konstatacji: Biały człowiek nas gnębi, a my uczymy nasze dzieci o osiągnięciach jego cywilizacji i jego wartościach.
Nie znaczy to, że dżihadyzm obraca się tylko przeciwko Zachodowi. Nie, znacznie bardziej prześladuje swoich, którzy jego zdaniem zaprzedali się nie swoim wartościom. Dużo więcej ludzi niż w Europie i Ameryce ISIS i inne klony Al-Kaidy zabiły w Azji i Afryce – choć my jesteśmy skupieni na sobie i tego nie zauważamy.