Mnichom i innym odważnym przeciwnikom bezwzględnej junty może nie starczyć sił, by ją obalić. A na pomoc świata raczej nie mogą liczyć, mimo że do krwawych wydarzeń w Birmie doszło dokładnie w czasie, gdy w Nowym Jorku obradowali przywódcy państw ONZ.

Nikt nie będzie umierał za birmańskich mnichów, choć - cynicznie mówiąc - byłoby za co. Birma ma bowiem wielkie zasoby ropy naftowej. Świat jednak ograniczy się pewnie do politycznych nacisków. Prezydent Bush na forum ONZ zapowiedział, że USA zaostrzą sankcje. Ale junta się tym nie przejmie. Ona "złą Ameryką" straszy dzieci i próbuje jednoczyć naród wizją amerykańskiej inwazji.

Może jednak, paradoksalnie - na polu demokracji i praw człowieka - uda się coś osiągnąć Chinom, chyba jedynemu krajowi, z którym liczy się birmańska junta. Pekinowi zależy na opinii międzynarodowej ze względu na przyszłoroczne igrzyska olimpijskie. Może więc za zachwyt świata nad osiągnięciami olimpijskich Chin zapłaci junta z zaprzyjaźnionej Birmy? Oby. Birma jest krajem niemal zamkniętym. Na dodatek nieznanym i zapomnianym. Dzieje się tak, mimo że demokraci birmańscy, których wielki tryumf wyborczy w 1990 roku zakończył się unieważnieniem wyników i wielkimi prześladowaniami zwycięzców, mają znaną na całym świecie przywódczynię. Piękna pani Aung San Suu Kyi, noblistka, porównywana jest z Mandelą, Wałęsą, Havlem. O jej trudnym losie i areszcie domowym, na który jest skazana od lat, można przeczytać nawet w wysokonakładowych pismach kobiecych. Junty to jednak nie zmiękczyło.

Teraz walka o wolność w Birmie ma nie tylko twarz Aung San Suu Kyi. Symbolizują ją mnisi w szafranowych strojach i mniszki w liliowych. Setki tysięcy buddyjskich duchownych w religijnym kraju to duża siła. Reżim ma się czego bać. Oby ze strachu nie zechciał utopić klasztorów buddyjskich we krwi.