Wojciech Jaruzelski i Czesław Kiszczak nawołujący juntę wojskową do zaprzestania represji i wzywający do budowy demokracji to czysta groteska. Przywódcy dyktatury, którzy zdławili wolnościowy zryw narodu, wyprowadzając czołgi na ulice, terror stosowali na skalę masową i oficjalnie zlikwidowali wszelkie prawa obywatelskie, dziś oferują się z pomocą dla walki o demokrację na antypodach. Trudno byłoby zachować powagę, gdyby sprawa nie była na tyle poważna. Apel ten jest bowiem cynicznym wykorzystaniem tragedii narodu Birmy do politycznych interesów, a przy okazji kolejną próbą manipulacji narodową pamięcią. Dlatego wart jest komentarza. Nie miejsce tu na kolejną dyskusję na temat Okrągłego Stołu. Można przyjąć, że w ówczesnych warunkach podjęcie przez przywódców opozycji negocjacji z komunistyczną władzą było działaniem właściwym. Czym innym było jednak trzymanie się ich litery po zmianie warunków politycznych i domaganie się, aby podporządkował się im cały naród. Uznanie, że układ elit PZPR i opozycji ma określić przyszłość kraju, było postawą antydemokratyczną. Zawarte w apelu stwierdzenie, że rządzący komuniści zdecydowali się przy Okrągłym Stole oddać władzę, jest czystym, powtarzanym po wielekroć kłamstwem. W wyniku Okrągłego Stołu zalegalizowana została "Solidarność" i przeprowadzone wybory, w których opozycja miała prawo kandydować do 35 proc. miejsc w Sejmie i do wszystkich w Senacie, który nie miał realnych uprawnień. Znowelizowana konstytucja pozwalała prezydentowi - a to miejsce zagwarantowane zostało dla Jaruzelskiego - rozwiązać parlament w każdym momencie. Wszędzie na świecie rozwiązania takie uznano by za niedemokratyczne, chociaż oczywiście stanowiły postęp w stosunku do funkcjonującego wcześniej totalitaryzmu.

Rządzący PRL przy Okrągłym Stole nie tylko nie chcieli oddać władzy, ale nawet się nią podzielić. W rzeczywistości był to manewr kooptacji, który polegał na czasowym podzieleniu się odpowiedzialnością z opozycją. Manewr, który komuniści stosowali już wcześniej w sytuacjach zagrożenia. W tym okresie kryzys rządów PZPR był dla jej przywódców oczywisty. Na plenum KC PZPR na przełomie lat 1988 i 1989 premier Rakowski (jeden z sygnatariuszy apelu) stwierdził, że w Polsce doszło do "katastrofy ekonomicznej". W fabrykach i na uniwersytetach burzyło się pokolenie nieznające traumy stanu wojennego i - co najważniejsze - przywódcy PZPR (tylko oni) wiedzieli, że nie mogą już liczyć na"bratnią pomoc" z Moskwy. Dynamika procesu uruchomionego przez wybory w 1989 roku doprowadziła do upadku komunistów, tylko że, wbrew legendzie, którą budują dziś oni i ich sojusznicy, Okrągły Stół miał zabezpieczyć ich władzę, a nie doprowadzić do jej oddania. Jak ponura drwina brzmi sformułowanie apelu: "zbrodnie przeszłości powinny być sprawiedliwie osądzone". Kiedy osądzone zostały zbrodnie, za które odpowiadają sygnatariusze apelu Jaruzelski, Kiszczak, Rakowski? Dziesiątki pomordowanych, dziesiątki tysięcy pozbawionych wolności, setki tysięcy zmuszonych do emigracji, zrujnowany kraj?

Celem tego groteskowego apelu jest przedstawienie LiD, postkomunistycznej partii, pod którą podczepiła się grupka byłych opozycjonistów, jako ugrupowania tych, którzy przywrócili Polakom wolność i demokrację. Świadczy o tym odpowiedni dobór sygnatariuszy, pośród których niestety znajdujemy Lecha Wałęsę, dziś robiącego wszystko, aby zaistnieć jeszcze na scenie politycznej. Nieprzypadkowo apel zamieszczono w gazecie, która piórem swoich komentatorów wzywa do głosowania na LiD, i podpisany został przez jej redaktora naczelnego. Smutne, że pośród wszystkich tych postaci znalazł się Aleksander Hall. A najbardziej odrażające, że pretekstem do tego aktu propagandy i mistyfikacji staje się tragedia w Birmie.