Barroso niemiecką politykę europejską nazwał "pełną sprzeczności". I trafił w sedno. Niemcy, najpotężniejszy kraj Unii i najwięcej na nią płacący, zgrabnie posługują się europejską retoryką, ale jednocześnie mocno bronią własnych interesów.
Jeżeli Niemcom, gdy w pierwszym półroczu 2007 r. przewodniczyły UE, zależało na pewnym porozumieniu, to oczywiście miało to być porozumienie "zapewniające rozwój Europie". Dobre dla Europy jest też to, że Niemcy będą miały najwięcej głosów w Radzie UE, choć jeszcze kilka lat temu wystarczało im tyle, co znacznie mniej ludnej Francji.
Trzeba przyznać, że ta "europejska" retoryka Niemiec była czasem miła dla polskiego ucha. Zwłaszcza podczas szczytu w Samarze, gdzie prezydent Putin usłyszał od kanclerz Merkel, że sprawa polskiego mięsa jest sprawą europejską.
Jednak prounijnym deklaracjom towarzyszą czyny, które świadczą o tym, że Niemcy dbają przede wszystkim o Niemców. O niemieckich pracowników (z nowych państw UE na swoim rynku widzą chętnie tylko najwybitniejszych specjalistów, których się sami w odpowiedniej liczbie nie dochowali, i sezonowych pracowników w zawodach, których Niemcy nie chcą wykonywać). O niemieckie przedsiębiorstwa (także i te, które mają wspólnie z Rosjanami wybudować gazociąg północny). O niemieckich szefów europejskich firm i niemieckich polityków w europejskich instytucjach.
Nie oglądając się na unijnych partnerów, Berlin walczy także o swoje (bardzo ważne) miejsce w świecie - chce uzyskać stałe miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Po co jednak kolejny kraj Unii, po Francji i Wielkiej Brytanii, ma być stałym członkiem Rady, skoro UE ma prowadzić wspólną politykę międzynarodową?