Po pierwsze, nie ulega wątpliwości, że Bartoszewski się zapędził. Po drugie, nie ulega wątpliwości, że nie przeprosi – a próby usprawiedliwiania go wywodami, że bydło to bardzo sympatyczne zwierzątka i nie ma się o co obrażać, jak to czynił poseł Niesiołowski, albo żądaniem, by najpierw prezydent przeprosił owego dziada, któremu kazał kiedyś spieprzać, jak uczynnie domagał się dyżurny wesołek z TVN 24, tylko pogarszają sytuację Platformy.
Po trzecie, Tusk nie może się w żaden sposób odciąć od swego mentora ani zdystansować od jego słów. Chce czy nie, skoro tyle na poparciu Bartoszewskiego zyskał, musi teraz iść w zaparte. Kaczyński nie jest jednak oryginalny. Powtarza tylko tę samą lingwistyczną operację, którą z sukcesem przeprowadzili jego przeciwnicy, wykorzystując użycie przez Ludwika Dorna słowa „wykształciuch”. Nieważne, co miało to słowo znaczyć, w jakim kontekście padło i o co chodziło – zrobiono z niego symbol zarazem szlachectwa i martyrologii „salonu”.
Benedykt XVI to dziś w mowie salonowych propagandystów „papież wykształciuchów”, Ksenofanes to „wykształciuch sprzed 2500 lat”, a Norman Mailer „amerykański wykształciuch” – „wykształciuchami” mianowano najbezczelniej nawet ofiary Katynia. Propagandowo okazało się to skuteczne. Stałe przypominanie elektoratowi prawicy, że dla PO jest „bydłem”, może się okazać równie skuteczne.