Choroby i inne przypadki losowe chodzą po ludziach, to żadne odkrycie, dlatego zazwyczaj przy tak dużych sprawach wyznacza się na wszelki wypadek jednego, a czasem nawet dwóch sędziów zapasowych. Ale w procesie, w którym na ławie oskarżonych zasiada między innymi Wojciech Jaruzelski, tej ostrożności zaniechano.
Piszę – powód oficjalny, bo uważam, że jest też powód faktyczny. Taki, że sąd po prostu nie chce tej sprawy rozstrzygnąć. Dlaczego proces ciągnie się już sześć lat i praktycznie nie ruszył w tym czasie z miejsca? Ponieważ sąd postanowił przesłuchać wszystkich świadków masakry.
Przedmiotem postępowania jest to, kto wydał zbrodniczy rozkaz. Zeznania ludzi, którzy w grudniu 1970 znaleźli się na ulicy, widzieli czołg, strzelających żołnierzy i padających zabitych, nie mogą do tej sprawy wnieść niczego. Nie mają oni, bo niby skąd, żadnej wiedzy o mechanizmach władzy Peerelu. Ale ich przesłuchiwanie trwa i trwa w nieskończoność. Trudno nie odnieść wrażenia, że temu właśnie miała służyć decyzja sądu. Temu, żeby Jaruzelski i inni komuniści pomarli spokojnie ze starości, zanim Rzeczpospolita ośmieli się ich osądzić.
W kółko słyszę, że pracy sądów komentować nie wolno. Niby dlaczego? Przecież sprawa Grudnia ‘70 nie jest odosobniona. Długa jest lista podobnych sądowych uników, obstrukcji, absurdów. Nie ma odważnych, którzy by głośno mówili, jak źle się dzieje w polskim wymiarze sprawiedliwości. A jeśli są, zakrzykuje się ich. Być może kompromitacja w sprawie grudniowej masakry wreszcie uświadomi nam, jak daleko idących zmian tu trzeba.