Mówimy: należy odpolitycznić ten spór albo tę sprawę; należy odpolitycznić media publiczne albo służby takie lub inne; należy odpolitycznić kryteria doboru na takie to a takie stanowisko. Dość daleką drogę przeszliśmy od Arystotelesa, który uznawał, że polityka to roztropne zabieganie o dobro wspólne, innymi słowy: sztuka rządzenia państwem. W staropolskim "polityczny" oznaczał: kulturalny, grzeczny, rozumny.

To tylko z pozoru drugorzędne, etymologiczne zagadnienie. Tak naprawdę chodzi w nim o sprawę fundamentalną: Czy istnieje dobro wspólne? Czy zbiorowość to tylko jarzmo, które blokuje nasze naturalne, pozytywne instynkty, czy wręcz przeciwnie: realizować w pełni możemy się wyłącznie we wspólnocie, wespół z innymi?

System komunistyczny powodował, że każde działanie polityczne (poza buntem) było zasadniczo skażone. Nic dziwnego, że niepokorni odwoływali się w nim do antypolityki. Komunizm upadł, ale myślenie o polityce jako złu przetrwało. Nałożyła się na to trywialna wersja liberalizmu, która zbiorowość redukuje do kontraktu jednostek organizujących się dla jakiegoś interesu. Pojęcie dobra zastąpione zostało przez kategorię interesu. To w takiej aurze zrodziła się koncepcja postpolityki, która sprowadzać się ma wyłącznie do administrowania. Działanie na rzecz dobra wspólnego wymaga bowiem wielokrotnie przezwyciężenia partykularnych egoizmów i narażania się na konflikty w walce na rzecz właściwego etosu wspólnoty.

To w imię dobra wspólnego należy odpartyjnić rozmaite instytucje, ale w żadnym wypadku nie odpolityczniać ich, albowiem winny pozostać dobrem wspólnym właśnie. Demagogia, populizm to karykatura polityki. Współczesną jej formą jest właśnie owa postpolityka, której elementem jest chęć przypodobania się każdemu, gdy prawdziwa polityka oznacza rozwiązywanie problemów i walkę o swoje racje.

Skomentuj nablog.rp.pl/wildstein