Jak ustalił dziennikarz “Rz” Wojciech Lorenz, wiele wskazuje na to, że odpowiedź na to pytanie może być kluczem do wyjaśnienia przyczyn zmiany stanowiska prezydenta i PiS w sprawie ratyfikacji traktatu.
Na czym polega różnica między tymi rozwiązaniami? Otóż, gdyby Joanina (umożliwiająca odwlekanie podjęcia decyzji w Unii) została zapisana w traktacie, mogłaby zostać zmieniona lub uchylona tylko przez konferencję międzyrządową zwoływaną raz na kilka lat. Natomiast tę deklarację, w której zapisano naszą Joaninę, można zmienić – na szczęście wyłącznie jednogłośną decyzją, a więc za zgodą także polskiego rządu – podczas każdego szczytu Unii.
To zresztą i tak spory sukces naszej delegacji w Lizbonie. Zazwyczaj bowiem unijne deklaracje można uchylić lub zmienić zwykłą większością głosów. A toczenie walki o zapisanie Joaniny właśnie w takiej, trudniejszej do uchylenia deklaracji jest dowodem na to, że władze Polski po szczycie w Brukseli spostrzegły, iż popełniły błąd.
W toczonej od kilku dni grze wokół ratyfikacji traktatu idzie więc głównie o to, by się dodatkowo zabezpieczyć przed ewentualnym wyrażeniem zgody przez polski rząd na rezygnację z Joaniny. Ma temu służyć zapis, że taka decyzja wymaga zgody prezydenta, Sejmu, Senatu i rządu.
To jednak – przekonuje wielu prawników – działanie chybione. Nasz system prawny nie przewiduje bowiem proponowanego w prezydenckim projekcie ustawy ratyfikacyjnej trybu stanowienia prawa, mogłaby więc ona zostać zakwestionowana przez Trybunał Konstytucyjny.