Czy to oznacza, że Tybetańczykami są premier Polski Donald Tusk i prezydent Czech Vaclav Klaus, którzy już ogłosili, że nie zamierzają wziąć udziału w ceremonii otwarcia igrzysk olimpijskich w Pekinie, a Tybetańczykiem nie jest prezydent USA George W. Bush, który oświadczył, że na uroczystość inauguracji igrzysk poleci?

Ba, zanosi się na to, że Polska stanie na czele europejskiego frontu na rzecz wolnego Tybetu, próbując pozyskać dla tej inicjatywy inne kraje Unii. Oznaczałoby to ni mniej, ni więcej, że znaleźlibyśmy się w opozycji do innego globalnego obozu, któremu przewodzi Waszyngton. Obozu państw, które wezmą pełny udział w igrzyskach, czyniąc to albo ze strachu przed chińskimi sankcjami gospodarczymi, albo ze względu na przeświadczenie, że taka postawa przyniesie Tybetańczykom więcej dobrego. Prowadzi bowiem do dalszego rozhermetyzowania imperium.

Kto w tym sporze ma rację? Nie ulega wątpliwości, że rację moralną mamy my. Ale kto ma rację? Pewne jest jedno. Sprawa autonomii dla Tybetu już dawno byłaby załatwiona, gdyby setki milionów ludzi, którzy tak ochoczo składają nic ich niekosztujące deklaracje, jednego dnia po prostu przestali kupować chińskie produkty. Gdyby swe słowa poparcia dla Tybetu wsparli własnymi pieniędzmi, kupując towary droższe, wyprodukowane na przykład w Europie lub w USA. Tak się, niestety, nie dzieje.

Co oczywiście nie oznacza, że nie warto – wszelkimi rozumnymi sposobami – wpływać na władze Chin. Że nie warto na przykład zbojkotować ceremonii otwarcia igrzysk albo manifestować solidarność z Tybetańczykami. Albowiem oczywiście warto.

Najlepiej jednak byłoby to zrobić w taki sposób, żeby jak najwięcej zyskać dla Tybetu i jak najmniej stracić dla Polski. Co, niestety, dotychczas rzadko bywało naszą specjalnością.