Naukowo, ze stoperem w ręku, wyliczają, że we dwóch zajęli tylko 39 proc. czasu dyskusji. Przy pięciu rozmówcach doskonała równowaga oznacza 20 proc. czasu na głowę. Obrońcy agentów skrzywdzeni zostali więc o 0,5 proc. czasu na sztukę. Na prowadzącym – w tym wypadku jest również dyskutantem – spoczywają obowiązki zainicjowania i zamknięcia debaty, wprowadzania materiałów filmowych itp. Nie powinno więc dziwić, że występuje nieco częściej. Muszę również wyznać – to pewnie metodologiczne braki – że nie przyszło mi do głowy za pomocą stopera kontrolować długość wystąpień.
To nie koniec moich grzechów. Romanowski i Woleński biadają, że pocięto ich wypowiedzi i pozbawiono je wielu argumentów. Sęk w tym, że gdybym tego nie dokonał, argumentów pozbawieni zostaliby inni. Chcę zresztą wyżej wymienionych pocieszyć. Ich wywód zajaśniał pełnym blaskiem i wyeliminowane fragmenty dodatkowego światła nie byłyby mu w stanie przysporzyć. "Podważanie wiarygodności teczek przez Romanowskiego", tak jak parę innych wątków, miało charakter dygresji, a poza tym, wbrew zaklęciom autora, "podważaniu" owemu daleko było do rangi dowodu.
Profesorowie z taką subtelnością roztrząsający złożoną sytuację agentów wobec mnie nie znajdują okoliczności łagodzących. "Manipulacyjna metodyka montażowania i sposób argumentacji zaprezentowany przez Wildsteina nawiązują do "parszywych" (...) wzorów propagandy z czasów PRL". Szczególnie oburzyło ich podsumowanie. "Agenci na stanowiskach naukowych nie mają się w Polsce źle, w przeciwieństwie do ludzi, którzy chcieliby poddać pod publiczną debatę ich dyspozycje do pełnienia stanowisk uniwersyteckich". Czegoś nie rozumiem. Przytoczyłem fakty. Mogę zgodzić się, że są "parszywe". Ale to wymienieni profesorowie wszystkimi swoimi siłami przyczynili się do ich zaistnienia.
Skomentuj na blog.rp.pl/wildstein