Oficerowie stali się dla polityków mięsem armatnim używanym w politycznej batalii, której rozstrzygnięcie ma dać odpowiedź na pytanie, kto więcej znaczy w sferze polityki obronnej – Lech Kaczyński, prezydent RP i zarazem zwierzchnik sił zbrojnych, czy premier Donald Tusk i minister obrony Bogdan Klich.
Kolejne bitwy tej zimnej wojny znaczone są nowymi ofiarami. Tak było też przy okazji ostatnich awansów na wyższe stopnie, gdy z listy 15 zgłoszonych przez szefa MON kandydatów do promocji prezydent zaakceptował trzech. A później minister Klich bez skrupułów ujawnił listę oficerów, którzy awansowani nie zostali.
Jeśli dodać do tego wątpliwości towarzyszące sposobowi prowadzenia śledztwa w sprawie Nangar Khel i traktowania w tym postępowaniu podejrzanych żołnierzy, to rezultat jest łatwy do przewidzenia. Nasza armia, od dawna niebędąca przedmiotem marzeń młodych Polaków, staje się miejscem, którego lepiej się wystrzegać. A jeśli już ktoś do wojska trafił, to jak ognia zaczyna unikać zagranicznych misji, które zamiast awansem i podwyżką mogą się skończyć aresztem lub wręcz więzieniem. Co w rezultacie grozi nam niemożnością skompletowania następnych kontyngentów, np. do Afganistanu, oraz – jak ustaliła "Rz" – znalezienia oficerów gotowych tam dowodzić.
Czyżby więc cywilna kontrola nad wojskiem – klucz do tworzenia w państwach demokratycznych nowoczesnych sił zbrojnych – w polskich warunkach miała się okazać kluczem do ich zamknięcia?
Skomentuj na blog.rp.pl/gabryel