Lala Laleczna mocno przesadziła, spędzając – opłacany przez państwo – czas pracy w wirtualnym świecie, jednak szkoda, że jej entuzjazmu do Internetu nie podziela większość pracowników polskich urzędów. Doskonale widać to na przykładzie przetargów elektronicznych, które choć są możliwe do przeprowadzenia już od czterech lat, to jakoby ich nie było... Dlaczego? Bo polski urzędnik ufa papierowi, a nie komputerowi. I jeśli musi przeprowadzić przetarg na zakup ołówka dla administracji publicznej, to ogłosi przetarg papierowy, a nie internetowy.
To błąd, za który słono płacimy z naszych kieszeni, bo w trakcie przetargu online cena często spada nawet o połowę. Procedura jest prosta jak na licytacji: firmy startujące w przetargach, widząc na monitorze oferty konkurentów, obniżają swoje ceny. A w ofertach papierowych cenę oferuje się tylko raz – i koniec. Nie ma już możliwości spuszczenia z tonu.
Problem w tym, że licytacje internetowe nie stanowią nawet 2 promili wszystkich przetargów. Dlatego, choć możemy wydawać mniej na utrzymanie naszej administracji, zdecydowanie przepłacamy. Cóż, urzędnicy są pewnie przekonani, że przetarg odbywający się w wirtualnej przestrzeni będzie równie wirtualny...
Polska administracja – jak widać na przykładzie elektronicznych przetargów – jest nowoczesna i świetnie zorganizowana w teorii. Słyszymy wciąż a to o organizowanych przez kolejne rządy akcjach typu "Przyjazny urząd", a to o strategiach rozwoju "społeczeństwa informatycznego".
A w praktyce? Za biurkiem siedzi czujny urzędnik, który pilnuje, aby wszystkie te pomysły włożyć między bajki.