List ten jest powtórzeniem politycznie poprawnych fałszów, jakimi od kilkunastu lat władze wolnej Polski zbywają pamięć zbrodni, a język, jakim został napisany, przypomina eufemizmy peerelowskiej nowomowy – owe "wypadki poznańskie" czy "tragiczne wydarzenia na Wybrzeżu".

Ktokolwiek chciałby się dowiedzieć z oficjalnych polskich dokumentów, takich jak wspomniany list czy też rocznicowa uchwała Sejmu sprzed pięciu lat, co właściwie stało się na Wołyniu, nie umiałby tego odgadnąć. Nastąpiła tam jakaś "tragedia", w której zginęli jacyś Polacy, ale czy było to trzęsienie ziemi, czy powódź? Raczej nie zbrodnia, bo tego słowa nikt nie użył, zresztą wtedy trzeba by wskazać zbrodniarzy.

Gotowość do tuszowania pamięci o ludobójstwie dokonanym przez ukraińskich nacjonalistów i milcząca aprobata dla kłamliwych frazesów o "wzajemnych" winach łączą wszystkie rządzące dotąd III RP opcje polityczne. Ale uczestnictwo w tej zmowie prezydenta Lecha Kaczyńskiego oburza podwójnie.

Po pierwsze dlatego, że jest postrzegany jako reprezentant tradycji niepodległościowej i patriotycznej. Po drugie i ważniejsze, dlatego, że unieważnia ono i pozbawia sensu dotychczasowe starania prezydenta oraz PiS o poszanowanie dla prawdy historycznej.

Nie sposób nie zapytać: jeśli w imię pojednania z Ukrainą Polska gotowa jest zapomnieć o okrutnie pomordowanych na Wołyniu, to dlaczego nie chce, jak sugeruje Moskwa, w imię pojednania z Rosją przyjąć jej wersji dotyczącej Katynia? I jak w takim razie możemy oburzać się na żądania szefowej niemieckiego Związku Wypędzonych Eriki Steinbach, jeśli ulegamy oczekiwaniom ukraińskich apologetów UPA?