Ameryka dawno nie widziała takiej ofensywy medialnej. Demokrata od wielu tygodni zagłusza przekaz Johna McCaina w eterze. Powód jest prosty: Obama może sobie na to pozwolić, a McCain nie. Przewaga finansowa demokraty nad republikaninem znacznie przewyższa tę w sondażach.
W pierwszym odruchu łatwo stwierdzić, że jest w tym coś chorego. Trudno tu mówić o wyrównanych szansach. A fakt, że aby zostać prezydentem, trzeba wydać ponad pół miliarda dolarów, wydaje się zaprzeczeniem ideałów amerykańskiej demokracji. Prawda jest jednak bardziej skomplikowana.
Amerykańska kampania prezydencka trwa długo. Utrzymanie sztabów wyborczych przez ten czas kosztuje. Poza tym tu nie da się do wszystkich wyborców dotrzeć, jeżdżąc starym autobusem. Trzeba używać mediów – a to słono kosztuje.
Ogromne sumy, jakie zebrał Obama, oznaczają śmierć dotychczasowego systemu finansowania publicznego, który miał ograniczyć wpływ wielkich pieniędzy na politykę, ale był obchodzony przez obie partie. Wcale nie świadczą jednak one o agonii demokracji w USA.
Za Obamą, jak za każdym politykiem, stoją oczywiście wielcy sponsorzy. Ale głównym źródłem jego sukcesu są dość niewielkie wpłaty od ponad 3 mln internautów.