Objęcie przywództwa nad największym mocarstwem Zachodu przez polityka o czarnej skórze to, niewątpliwie, przełom. Ale ton egzaltowanych komentarzy mógłby sugerować, że jest to pierwszy wysoki awans niebiałego polityka w Waszyngtonie.
Tymczasem za tak wyklinanej dziś prezydentury George'a W. Busha urząd sekretarza stanu – przez wielu uważany za stanowisko nr 2 w państwie – z powodzeniem zajmowali kolorowi politycy: Colin Powell i Condoleezza Rice. Dlaczego liberalne media nie uznały tych pionierskich nominacji za koniec amerykańskiego rasizmu?
Podejrzewam, niestety, że większość lewicowoliberalnych publicystów uważa, że tylko awans Murzyna o lewicowych poglądach jest dowodem postępu. Gdy awansuje Murzyn niepostępowy, żadnego powodu do radości nie ma.
Na początku lat 90. medialne manto za bycie niepostępowym Murzynem spuszczono sędziemu Sądu Najwyższego USA Clarence'owi Thomasowi – konserwatyście o antyaborcyjnych poglądach. Dęta sprawa rzekomego napastowania seksualnego, jakiego miał się dopuścić, była komentowana przez większość mediów bez jakiejkolwiek taryfy ulgowej. Takich odmieńców spotyka podwójna kara. Stało się to też udziałem Sarah Palin. Przecież zwolennicy emancypacji powinni witać z zachwytem pierwszą od 1988 roku nominację wiceprezydencką dla kobiety.
Nic z tych rzeczy. Palin walono na odlew, nie tylko za jej konserwatyzm, ale też z lubością odgrzewano stereotypy głupiej baby. Obama mógł mylić obóz w Auschwitz z obozem w Buchenwaldzie, ale wpadki pani Palin rozdymano do rangi kiksów stulecia.