W każdym razie rodzące się na naszych oczach zawieszenie broni między ośrodkiem rządowym a prezydenckim zaczyna napawać coraz większym strachem. Czyżby z polską gospodarką miało być aż tak źle? Czyli jeszcze gorzej, niż się spodziewamy?
O czymże bowiem innym miałyby świadczyć coraz częściej wysyłane przez naturalnych konkurentów politycznych sygnały o rezygnacji z eksponowania różnic w kolejnych sprawach podlegających do tej pory regułom zwykłego – czasami mniej, a czasami bardziej elegancko prowadzonego – demokratycznego sporu politycznego?
W środę premier Tusk niespodziewanie przestał się upierać przy roku 2012 jako terminie przyjęcia przez Polskę euro oraz przy roku 2009 jako cezurze wprowadzenia złotego do korytarza walutowego ERM2. Tego samego dnia prezydent Kaczyński bez walki oddał szefowi rządu miejsce przy stole na najbliższym unijnym szczycie w Brukseli.
Choć jeszcze niedawno wydawało się, że spór o to, kto reprezentuje nasz kraj przy takich okazjach właściwie wszedł już do tradycji polskiej odmiany kohabitacji. Natomiast w czwartek, w swym telewizyjnym wystąpieniu prezydent oświadczył, że „w czasach kryzysu gospodarczego należy zapomnieć o uprzedzeniach, o politycznych różnicach i starać się wspólnie znaleźć dobre dla Polski wyjście z tej sytuacji”.
Wątpliwe jednak, a właściwie całkowicie niemożliwe, aby nawet przy najlepszej woli z obu stron udało się pogodzić owe często przecież fundamentalne różnice między szefem państwa a ekipą rządową co do metod radzenia sobie z konsekwencjami gospodarczego załamania. Ale nie zapominajmy, że rynki finansowe oprócz punktów za sposób walki z kryzysem przyznają też punkty za styl, w jaki się to robi. A teraz naprawdę liczy się każdy punkt.